2 Obserwatorzy
4 Obserwuję
ludzkasokowirowka

Ludzka sokowirówka

Szczere recenzje na temat tego, co jest na mojej półce i nie tylko.

Teraz czytam

Zombies vs. Unicorns
Garth Nix, Libba Bray, Maureen Johnson, Naomi Novik, Kathleen Duey, Meg Cabot, Carrie Ryan, Diana Peterfreund, Justine Larbalestier, Margo Lanagan, Cassandra Clare, Holly Black, Scott Westerfeld

Nomen Omen

Nomen Omen - Marta Kisiel LUDZKA-SOKOWIROWKA.BLOGSPOT.COM Naprawdę ciężko mi zrozumieć, dlaczego spora część osób wzbrania się przed czytaniem polskich autorów. Osobiście chętnie po nich sięgam, wiedząc, że w niektórych przypadkach są oni dla nas bardziej zrozumiali – wychowujemy się bowiem w tej samej kulturze i znamy swój kraj. To otwiera drogę analizy danej historii niekiedy bardziej niż przy zagranicznych autorach. Polacy również potrafią pisać, warto o tym pamiętać! Marta Kisiel – jak czytamy w „Nomen Omen” – jest przebrzydłą polonistką, zakochaną w Słowackim i szczerze rozumiem jej zachwyt nad tym autorem. Jest pisarką, redaktorem i tłumaczem – obraca się wokół słowa w każdej dziedzinie. Debiutowała osiem lat temu „Rozmową dyskwalifikacyjną” na łamach „Fahrenheita”. W 2010 roku wydała swoją pierwszą powieść – „Dożywocie”, na którą mam dziką ochotę od czasu premiery. Salomea Klementyna Przygoda nigdy nie miała łatwego życia – jej pech zaczął się od nietypowego imienia, a potem na stałe został jej towarzyszem. Przyklaskiwał on poczynaniom matki dziewczyny, która chciała rozbudzić jej – nadal niewieści! – erotyzm, ojcu, żyjącemu mentalnie w dziewiętnastym wieku i bratu, Niedasiowi – społecznemu nieudacznikowi, który z wielką radością udostępnia na Facebooku wszystkie porażki swojej siostry. Kiedy tylko Salka zauważa okazję, przeprowadza się do Wrocławia. Tam jednak czeka na nią – jakby nawiązując do nazwiska – przygoda nie z tej ziemi. Panią Kisiel spotkałam na Warszawskich Targach Książki i już wtedy zainteresowała mnie swoim „Nomen Omen”. Wiedziała o czym pisze, opowiedziała, jak szukała informacji i zachęciła mnie do poznania historii Wrocławia – który naprawdę uwielbiam! – w zupełnie inny sposób. Tym sposobem, gdy tylko nadarzyła się okazała, postanowiłam sprawdzić zawartość jej drugiej w życiu powieści i… było to przemiłe spotkanie! Fabuła powieści już od pierwszych stron stawia na tajemnicę i stara się nie zdradzać wiele odbiorcy. Dzięki temu mamy większy udział w pędzie akcji – musimy zauważać szczegóły, domyślać się naprawdę wielu rzeczy, by rozwikłać zagadkę, która… nie jest tak prosta, jak początkowo przypuszczałam. Kisiel otrzymuje ode mnie naprawdę wielki plus za połączenie motywów historycznych z fantastycznymi, gdyż ta mieszanka jest wybuchowa, a my – czytelnicy – lubimy takie wybuchy w dobrym stylu. Tempo wydarzeń jest wyważone, natomiast cały pomysł jest dobrze opracowany i widać, że autorka włożyła pracę w to, by cała książka była logiczna. Nie można również zapomnieć o humorze – niezwykle naturalnym i prostym. Przy „Nomen Omen” niejednokrotnie można zaśmiać się na głos bez skrępowania. Język Kisiel zdecydowanie mnie urzekł – jest on nieskomplikowany i bardzo przyjemny w odbiorze. Autorka w dużej mierze stara się, by jej powieść była humorystyczna i nie ma w tym przesady. Nawet gdy akcja zagęszcza się, Kisiel nie zapomina o wprowadzonej stylistyce. Z tego też względu – jako fan tego typu narracji – byłam zachwycona ilością sarkazmu i ironii na dobrym poziomie. Bohaterowie „Nomen Omen” są niezwykle współcześni, co jest ich niewątpliwą zaletą. Od pechowej Salki, poprzez jej „zajaranego Warcraftem” brata, niebywałego filologa Bartka, a kończąc na wojowniczej blondynce, która wie, jak wykorzystać glany. To plejada postaci, które nie nudzą się czytelnikowi, zaskakują go innością i swoim usposobieniem. „Nomen Omen” było strzałem w dziesiątkę i to takim strzałem, który wciągnął mnie na dobre kilka godzin śmiechu i czystej rozrywki. Humor i akcja wylewa się wręcz ze stron! Nie ukrywam, że z radością czekam na kolejne powieści spod pióra Kisiel. Miejmy nadzieję, że niedługo znowu „popełni jakąś książkę”. Pozdrawiam

Na skraju jutra

Na skraju jutra - Hiroshi Sakurazaka LUDZKA-SOKOWIROWKA.BLOGSPOT.COM Kiedy zobaczyłam trailer – wtedy – najnowszego filmu z Tomem Cruisem, stwierdziłam, iż jest to powtórka z rozrywki. Wyczułam ten sam klimat, co w dość świeżej w moich wspomnieniach „Niepamięci”. „Na skraju jutra” prawdziwie zaintrygowało mnie zatem później, gdy zorientowałam się, że istnieje książka, a lada dzień – będzie manga. Nie spotkałam się jeszcze z tak rozległym odtworzeniem historii, więc skutek był prosty – musiałam sięgnąć po książkę. Hiroshi Sakurazaka jest japońskim autorem fantastyki i science-fiction. Urodził się w 1970 roku – rozpoczynał karierę od bycia pracownikiem IT. Od zawsze bowiem interesował się komputerami, a także grami video. Debiutował w wieku trzydziestu dwóch lat. Prawa do jego noweli „All you need is kill” wykupiło Warner Bross. Keiji Kiriya jest jednym z tysięcy żołnierzy – nie wyróżnia się niczym specjalnym. Zaciągnął się do wojska sześć miesięcy temu i staje przed obliczem swojej pierwszej bitwy z Obcymi – bitwy, w której umrze. Początkowo traktuje to, jak sen, zły koszmar, gdyż budzi się kolejnego dnia. Przypomina on do bólu ten poprzedni i kończy się równie podobnie. Od tej pory Keiji musi zmierzyć się z codzienną walką i śmiercią. Podczas sto pięćdziesiątej ósmej próby dostrzega światełko w tunelu – czy uda mu się przeżyć i wyrwać z pętli czasowej? Do lektury „Na skraju jutra” podeszłam z prawdziwym entuzjazmem, ponieważ – mimo całej sympatii do Dalekiego Wschodu – rzadko czytam literaturę z tamtych rejonów. Chociaż pomysł nie zapowiadał ogromnej rewolucji – nie ukrywajmy bowiem, że motyw powtórzonego dnia nie jest innowacyjny – byłam ciekawa, jak autor poradził sobie z tematem. Nie czytając żadnych opinii, zajęłam się lekturą. Fabuła „Na skraju jutra” wykorzystywała to, co znamy z innych powieści, czy też filmów. Temat powtarzania dnia w większości przypadków bardzo lubię. Martwiłam się, czy przy tak krótkiej powieści, autor pokaże cały potencjał swojego pomysłu i w większości – udało mu się to. Historia była dynamiczna, a akcja zadziwiała mnie swoim dopracowaniem. Zabrakło mi jednak dobrego wyjaśnienia niektórych wątków – liczyłam na większe rozwinięcie kwestii Mimów (Obcych), a także podparcie jakąkolwiek ideą powtórzenia dnia, gdyż odpowiedzi, zawarte w „Na skraju jutra” pod tym względem nie były w moich oczach wystarczające. Już od pierwszych stron zapałałam sympatią do męskiej, mocnej narracji Sakurazakiego. Język noweli jest niezwykle bezpośredni i bije od niego niezwykła prawdziwość sytuacji. Opisy nie przytłaczają i stawiają na tempo akcji, które zwiększa się z każdą stronę. Autor kreśli wydarzenia pewnie – wydawałoby się, iż bez zastanowienia. Zauroczyła mnie spontaniczność bijąca z tekstu. Postacie niestety były w moich oczach bardzo przerysowane. Już sam wstęp – czyli ich opis na jednej z pierwszych stron noweli – przypominał mi mangową stylistkę, która – o dziwo! – odstraszyła mnie w pewnym stopniu. Zabrakło mi w nich realności, wydawali się sztuczni i nie potrafiłam ich polubić. Miałam wrażenie, że ich czyny są hiperbolizowane. Kenji to postać, którą już znamy – nieudacznik, któremu przytrafia się to szczęście – lub pech – że może zmienić bieg wydarzeń. Nie ma doświadczenia, jednak jego przemiana – głównie przez długość książki – jest wręcz błyskawiczna. Mimo wszystko polubiłam jego przemyślenia, gdyż to on przekazywał nam treść wydarzeń w „Na skraju jutra”. Chociaż „All you need is kill” nie uniknęło mankamentów, jest to pozycja, która wciąga od pierwszych stron – akcja pędzi do przodu, a szczery język daje czytelnikowi kilka godzin zabawnej lektury. Byłam mile zaskoczona tym, jak bardzo zaintrygowały mnie losy bohaterów i z niecierpliwością czekałam na zakończenie. „Na skraju jutra” to dobry krok w Polsce przy wydawaniu light novel – czekam na kolejne. Pozdrawiam

Wichrowe wzgórza

Wichrowe wzgórza - Emily Jane Brontë Brontë to nazwisko, które kojarzy naprawdę wiele osób. Pierwszy raz usłyszałam je, będąc w podstawowej szkole na lekcjach języka polskiego. „Wichrowe wzgórza” to jeden z najgłośniejszych tytułów pod tym nazwiskiem. Jego autorstwo jest przypisywane „środkowej” siostrze – Emily. Nigdy nie było mi po drodze z tą historią i chociaż niejednokrotnie mignęła mi przed oczami ekranizacja, nie obejrzałam żadnej w całości, a po książkę sięgnęłam dopiero teraz. Nie żałuję dziesięciu, świadomych dni, które na nią poświęciłam – była to niespotykana lektura. Emily Brontë urodziła się w 1818 roku w Thornton, w West Yorkshire. Od wczesnych lat młodości pisała wiersze i opowiadania, chociaż przyznała niegdyś w korespondencji, iż "(...) moje organy językowe cechuje godna pożałowania ułomność, która czyni mnie równie słabą w pisaniu, jak i w mówieniu". Wraz z siostrami chciała na plebanii założyć pensję. Mając prawie trzydzieści lat napisała swoją pierwszą i jedyną powieść – „Wichrowe wzgórza”, która została uznana przez ówczesnych krytyków za zbyt kontrowersyjną i brutalną. Weszła jednak ona do kanonu klasyki literatury angielskiej i została wielokrotnie sfilmowana. Earnshaw, właściciel majątku Wuthering Heights, przywozi do domu ze swojej podróży z Liverpoolu bezimiennego, cygańskiego chłopca. Każe własnym dzieciom traktować go jak brata. Pomiędzy „znajdą”, a małą Cathy rodzi się naprawdę silna więź, która z czasem przeradza się w nieokiełznane uczucie. Bohaterowie obnażają mroczną stronę zakochanych, a także buntują się przeciw wszelkim konwenansom. „Wichrowe wzgórza” zostały okrzyknięte romansem wszechczasów. To wyrażenie może być naprawdę mylne, gdyż dla mnie powieść Brontë w bardzo dużym stopniu opierała się o temat miłości – i ona determinowała wydarzenia – jednak autorka nie tworzy ckliwego romansidła, a historię o ciemnej stronie duszy, samotności i pokucie. Fabuła „Wichrowych wzgórz” jest niezwykle frapująca i – co najważniejsze – zaskakująca. Łapiąc się za tak klasyczny i popularny romans, byłam przekonana, że zaleje mnie fala pięknych uczuć, a także heroicznego łamania zasad w imię miłości. Nic bardziej mylnego! Powieść Brontë niekiedy pokazuje skutki niespełnionej miłości – emocje, które wykraczają poza myślenie osoby, która nie doznała takiej sytuacji lub też nigdy nie była prawdziwie zakochana. To fascynujące, jak umiejętnie autorka połączyła psychologizm bohaterów z akcją, która naprawdę pędziła do przodu. Dobrym dodatkiem do tego konkretnego wydania było posłowie, które wyjaśnia metaforykę powieści. Tłumacz bowiem przedstawia nam niuanse, które – być może – nie są przez nas zrozumiałe. O ile zazwyczaj porzucam czytanie przy słowach „Posłowie”, to tym razem z zaciekawieniem sięgnęłam dalej, chcąc zrozumieć więcej. Tym sposobem przechodzimy na zupełnie inny poziom poznania powieści i dawno nie mówiłam tego z taką pewnością – ten bonus był strzałem w dziesiątkę, potrzebnym strzałem! Nie oszukując się – jeśli chodzi o język, to w tego typu powieściach wiele zależy od tłumacza. Pan Piotr Grzesik trafił w mój gust i myślę też, że poradził sobie z zadaniem. Proza Brontë bardzo mnie oczarowała – zarówno uczuciami, tłem i wydarzeniami. Jej opisy były skrupulatne, ale równocześnie szokujące. Nie wahała się przy eksperymentowaniu z językiem. Dawno nie czytałam tak dobrze napisanej – dla współczesnego czytelnika – powieści XIX-wiecznej. Nie współczułam postaciom Brontë i paradoksalnie – nie polubiłam ich. Z przyjemnością jednak zagłębiałam się w ich losy, gdyż mechanizm, jakim posługiwała się autorka przy tworzeniu tego małego, nieco hermetycznego społeczeństwa, jest warty uwagi. Bohaterowie dokonują prowokacyjnych wyborów, nie są bez skazy – zachowują się jak ludzie, co urzeka. Ciężko mi wyrazić, jak czułam się przy lekturze „Wichrowych wzgórz” – niekiedy byłam zaniepokojona, strwożona, innym razem zafascynowana pomysłowością autorki. Byłam zdziwiona, jak ta historia potoczyła się i jednocześnie… dziękuję Brontë, że właśnie zdecydowała się na takie rozwiązania. To powieść legenda, którą każdy powinien przeczytać – nie bez przyczyny zasłużyła sobie na takie miano. „Kocham ciebie, choć mnie zabijasz, lecz czy mogę wybaczyć ci to, że zabijasz siebie?” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Elita

Elita - Kiera Cass Nie umiem przerywać serii – gdy pierwszy tom mi się spodoba, to zazwyczaj sięgam po kontynuację niezależnie od tego, jakie opinie krążą w książkowym świecie o danej pozycji. Nie ukrywam, że byłam nieco przerażona, gdy zauważyłam, iż „Elita” zbiera mocne cięgi od czytelników. Zastanawiałam się, czy rzeczywiście coś poszło nie tak i czy moje wrażenia pokryją się z tymi opiniami, a może… przeciwnie? Kiera Cass dorastała w Nowej Karolinie, ukończyła historię na Radfort University. Oficjalną przygodę z pisaniem rozpoczęła pięć lat temu, wydając „The Siren”. Pierwszy tom jej serii – „The Selection” – wydała w 2012 roku. Prawa telewizyjne do trylogii wykupiło CW Television Network, jednak seria nie została wypuszczona na wizję. Cass mieszka z rodziną w Blacksburgu, w stanie Wirginia. To wszystko jest jak sen. Trzydzieści pięć dziewczyn trafia do pałacu – mają szansę diametralnie zmienić swoje życie. Nigdy już nie zaznają biedy, czy też głodu. Będę prowadzić stabilne, zrównoważone życie. Ceną za Eliminacje – walkę o koronę i małżeństwo z księciem Maxonem – jest jednak ich prywatność. To brutalna rywalizacja, której żadna z nich się nie spodziewała. Wśród dziewcząt jest również America Singer. Chociaż początkowo nie chciała znaleźć się w pałacu, powoli przekonuje się do księcia. Ciężko jednak kochać dwie osoby – wybór będzie bolesny dla każdej ze stron. Seria Cass nie jest ambitna i warto powiedzieć to śmiało, bez mrugnięcia okiem i owijania w bawełnę. „The Selection” to trylogia, która jest przyjemną lekturą na kilka godzin – ot, by się zrelaksować. Tak też do niej podchodziłam przy pierwszym tomie, który naprawdę mi się spodobał, a także przy „Elicie”. Drugą część cyklu wchłonęłam w jeden dzień – czytałam z zapałem, bez przerwy i uwierzcie – dawno nie irytowałam się tak na główną bohaterkę i to, co robiła autorka. Fabuła „Elity” kręci się bowiem wokół znanego schematu – trójkąta miłosnego. Przez prawie całą książkę America miotała się z jednej na drugą stronę, nie wiedząc, kogo kocha naprawdę, co czuje, co powinna zrobić, a także czym jeszcze powinna czytelników zamęczyć. Cass skupiła się w głównej mierze na uczuciach bohaterki, zapominając prawie całkowicie o tle wydarzeń. Z tego też względu wzmianki o rebeliantach, a także historii zostały potraktowane po macoszemu. Wydawało się zatem, iż sytuacja polityczna była nic nieznaczącym dodatkiem dla teoretycznych, przyszłych władczyń Ilei, a ich życie uczuciowe – zwłaszcza Americi – to kluczowa sprawa. O ile w „Rywalkach” akcja faktycznie się kręciła i romans mi nie przeszkadzał, to tym razem autorka nie poświęciła niczemu więcej uwagi, co niezwykle mnie rozczarowało. Cieszy mnie, iż Cass pozostała przy prostej konstrukcji swoich opisów, a także wydarzeń. Tworzy przyjemną w odbiorze treść, którą połyka się jednym tchem i chociaż nie jestem w stanie zapamiętać na długo jej stylistyki, to mimo wszystko – czyta się ją nadzwyczajnie dobrze. Zabrakło mi w „Elicie” jednak odejścia od emocji – większego skupienia się w opisach na tle sytuacji. W drugiej części trylogii poważnie znienawidziłam główną bohaterkę i myślę, że w swoich odczuciach nie jestem osamotniona. America niezwykle straciła w moich oczach – o ile w „Rywalkach” była zagubiona, to jednak wykazywała się charyzmą i gotowością do działania. Tym razem ukazuje się ona jako złamana sercowo nastolatka, dla której najważniejsze jest kogo kocha i co powinna uczynić. Całkowicie nie rozumiałam jej wyborów oraz reakcji. „Elita” wypada zdecydowanie słabiej w porównaniu do „Rywalek”, czego się nie spodziewałam. Liczyłam na przyjemną lekturę, jednak nie spełniła ona moich wszystkich oczekiwań. Nadal czyta się tę serię szybko i z zapałem, jednak emocje, które wywoływała nie były tak pozytywne, jak powinny być po lekkiej książce młodzieżowej. Mimo wszystko sięgnę po „Jedyną”, by poznać zakończenie i wewnętrznie modlę się, by America w końcu wybrała swoją drogę. „Jeśli czegoś nauczyłam się podczas Eliminacji, to tego, że niektóre dziewczęta są przerażająco żądne krwi. Nie dajcie się zwieść tym balowym sukniom.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Król uciekinier

Król uciekinier - Jennifer A. Nielsen Uwielbiam przedłużać przyjemność z lektury, jednak ciężko było się powstrzymać po genialnym „Fałszywym księciu” z sięgnięciem po kolejny tom, opisujący losy Carthyi. Jennifer A. Nielsen całkowicie nieoczekiwanie zdobyłam moje serce swą „Trylogią Władzy” i czułam, że kolejny tom – „Król uciekinier” – może być nawet lepszy, co również potwierdzali inni fani tej serii. Mieliście rację, wszyscy mieliście rację. Jennifer Nielsen mieszka w Utah z mężem, trójką dzieci oraz psotliwym szczeniakiem. Jest autorką serii „Trylogia władzy”, której dwa tomy już ukazały się w Polsce oraz „The Underworld Chronicles”, składającej się również z trzech części. Kocha zapach deszczu, gorącą czekoladę, teatr oraz stare książki – jest kolekcjonerką. W wolnym czasie Jennifer często panikuje, zastanawiając się o czym zapomniała, że ma wolny czas. Ledwo Carthyia odzyskała swojego księcia, znowu grozi jej niebezpieczeństwo. Książę Jaron zdaje sobie z niego sprawę, jak nigdy przedtem. Krążą pogłoski o planowanym zamachu na króla, a także najwyraźniej szykuje się wojna – piraci żądają zwrotu należących do nich niegdyś ziem. By uratować królestwo, młody władca będzie musiał z niego uciec. Nikt jednak nie spodziewa się, jak szaleńczą misję podejmie nowy król. Nie ukrywam, że obawiałam się kontynuacji „Fałszywego księcia”. Z tyłu głowy wciąż słyszałam ostrzeżenie, wspominające wiele trylogii, których dosięgnęła klątwa „drugiego, słabego tomu”. Z drugiej strony wielokrotnie słyszałam, iż „Król uciekinier” jest w niektórych aspektach nawet lepszy od poprzednika i po lekturze naprawdę ciężko się z tym nie zgodzić. Nielsen stanęła na wysokości zadania – podtrzymała poziom, zwiększyła tempo akcji i jeszcze bardziej dopracowała bohaterów. Widać, iż jej seria ewoluuje i to… całkowicie podbiło moje serce. Fabuła drugiego tomu jest niezwykle spójna z „Fałszywym księciem”, który rozpoczął tę trylogię. Mamy wrażenie, iż autorka napisała jedną całą powieść, która ze względów znanych tylko wydawnictwu, została podzielona na kilka tomów. Widać, iż Nielsen ma pomysł, który realizuje bardzo konsekwentnie i dokładnie. Jej historia płynie, nie ma w niej niedopowiedzeń – tę stałość, ciągły napływ wydarzeń i koncept zdecydowanie warto docenić. Niezmiennie czaruje mnie rzeczywistość, jaką wykreowała autorka. Mimo prostego języka, Nielsen w bardzo przyjemny sposób przekazuje realia swojej historii. Jej opisy są idealnie dobrane do tematu historii – tła i wątków – nie sili się na wyszukane słownictwo, liczy się dla niej prostota i dosłowność, co nie odbiera tej powieści uroku. Na ogromny ukłon w tym tomie zasługuje kreacja bohaterów Nielsen, a zwłaszcza głównej postaci i jego relacji z innymi. Pod tym względem byłam naprawdę mile zaskoczona, gdyż nie spodziewałam się, że autorka w taki sposób skupi się na psychologicznym rysie postaci, biorąc pod uwagę to, że ten tom obfitował w dramatyczne sceny. Natłok akcji jednak szedł w parze z bohaterami, którzy zadziwiali swoimi wyborami. W ostatecznym rozrachunku jestem całkowicie oszołomiona „Trylogią władzy”. Sięgając po tę serię spodziewałam się prostej, przyjemnej lektury młodzieżowej. Otrzymałam coś znacznie lepszego! Nielsen to autorka, którą warto poznać, gdyż jej książki to powrót fantastyki na dobrym poziomie dla dorastających – i nie tylko! – czytelników. Nie potrafię wyrazić, jak niecierpliwie czekam na kolejny tom – mam jedynie nadzieję, iż szybko pojawi się w Polsce. „ Chcę ten miecz, z którym tu przyjechałem. - Dlaczego akurat ten? - Kamienie w rękojeści pasują do moich oczu.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Pierwszy Dotyk Ognia

Pierwszy Dotyk Ognia - Jeaniene Frost To zaczęło się, gdy skończyłam podstawówkę – pierwszy raz sięgnęłam po książkę paranormal romance. Jak można się domyślać, był to słynny „Zmierzch”, który rozpoczął całą wampirzą modę i z biegiem lat stracił mój zachwyt. Wciąż jednak mam sentyment do gatunku, który w tak idealny sposób relaksuje czytelnika i jest receptą na kilka godzin śmiechu i niezobowiązującej zabawy. Z takim nastawieniem również sięgnęłam po „Pierwszy dotyk ognia” – nie spodziewałam się jednak, iż ta powieść okaże się tak… genialna! Jeaniene Frost znana jest w Polsce z serii o „Nocnej łowczyni” – „Pierwszy dotyk ognia” to dodatek do tego cyklu. Jest jedną z najpopularniejszych autorek urban fantasy, której książki regularnie trzymają się na listach bestsellerów. Mieszka w Karolinie Północnej z mężem, któremu właściwie nie przeszkadza – albo się przyzwyczaił – iż jego kobieta przekłada spanie nad gotowanie. Frost uwielbia czytanie, oglądanie filmów, zwiedzanie starych cmentarzy oraz podróżowanie. Leila jest przyzwyczajona, iż jej życie nie można nazwać standardowym, normalnym. Od czasu strasznego wypadku ciało dziewczyny nie tylko jest pokryte bliznami, ale również wydziela silny ładunek elektryczny, a przez dotyk potrafi poznać najmroczniejsze grzechy danej osoby. Nic gorszego wydawałoby się, iż nie może jej czekać, jednak zdolności Leili to pożądana broń. Zostaje porwana przez nocne stwory. Desperacja sprawia, iż dziewczyna jest zmuszona zawrzeć niejaki sojusz z jednym z najbardziej niebezpiecznych wampirów na świecie. Czy pożałuje swojej decyzji? Zewsząd dochodziły do mnie komentarze, iż poboczne serie Frost nie są tak interesujące i mogę się zawieść. Do samej serii nie podeszłam jednak – jak wydawać by się mogło po takich „rekomendacjach” – z rezerwą. Wręcz przeciwnie! Byłam niezwykle podekscytowana i czekałam na prostą fabułę, relaks, miłość i humor. Z tego też względu „Pierwszy dotyk ognia” spełnił każdy z tych punktów, stając się jedną z ciekawszych lektur sierpnia. Zamysł na „Pierwszy dotyk ognia” Frost miała dość prosty – naładowana erotyzmem – i elektrycznością – historia z niekiedy brutalnymi wątkami i szybką akcją. Historia pod tym względem – chociaż przewidywalna – była dobrze skonstruowana i pobudzała wyobraźnię czytelnika. Fabuła była poprowadzona bardzo sprawnie i szybko, nie sposób było się nudzić. Zarówno przy scenach miłosnych, jak i tych walki, autorka umiejętnie podkręcała tempo akcji. Ponadto całkowicie oczarował mnie humor tej pozycji, przypominając, iż istnieją jeszcze książki, gdzie sarkastyczne docinki istnieją i – uwaga! – mają się nadzwyczaj dobrze! Język powieści również był na przyzwoitym poziomie, chociaż Frost nie zapadnie mi w pamięć pod tym względem. Autorka pisze bardzo prosto i przyjemnie. Genialnie buduje klimat historii, która powinna być mroczna i tajemnicza. Atmosfera jest zatem gęsta, a Frost zaskakuje rozwiązaniami wątków – napięcie nie ulatuje nawet przy ostatniej stronie. Mam jedynie żal, iż tło historii nie zostało lepiej wyeksponowane – zabrakło mi dopracowanych opisów miejsc oraz otoczenia, w którym znajdowała się główna bohaterka. „Pierwszy dotyk ognia” nie może poszczycić się oryginalnymi postaciami, jednak muszę przyznać, iż powielają one schemat, który ja niezwykle lubię w powieściach dla młodzieży. Vlad Tepes to mężczyzna, który wzbudza strach w czytelniku – jest bezwzględny, arogancki i niezwykle pewny siebie. Chociaż mamy wrażenie, iż autorka pokaże również jego „drugą stronę”, nie robi tego, co jest ogromnym plusem – trzyma się bowiem swojej wizji. Leila z kolei to bohaterka o dość mocnym charakterze i niewyparzonej buzi – nie waha się buntować groźnemu wampirowi i jest w stanie wiele poświęcić dla swoich ideałów. Mimo niewielkich mankamentów, za które można uznać chociażby schematyczność niektórych elementów powieści, jestem naprawdę pod wrażeniem „Pierwszego dotyku ognia”. Frost wciągnęła mnie w swój zagadkowy świat i zachęciła, by sięgnąć po więcej. Skoro bowiem te poboczne historie według niektórych są „takie-sobie”, to czego mogę się spodziewać po „Nocnej łowczyni? Nie zmarnowałam czasu – wręcz przeciwnie! Będę wypatrywać drugiego tomu z niecierpliwością! „Wszyscy jesteśmy czymś więcej niż suma naszych grzechów.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Dar Julii

Dar Julii - Tahereh Mafi Istnieją serie, które mają w sobie to coś. Może to być jedna rzecz, niekiedy dwie – wpływają one w znaczny sposób na lekturę i zdarza się, iż ciężko nam od razu wyrazić, czym dany cykl tak bardzo nas urzekł. Jednak w przypadku serii Tahereh Mafi wiedziałam od razu! Był to naprawdę na wysokim poziomie, dopracowany styl, którym cechowała się jej emocjonalna narracja. Po finalnym tomie trylogii starałam się jednak niczego nie oczekiwać – dwa poprzednie wciągnęły mnie w świat Julii i poniekąd oczarowały. Obawiałam się, iż trzecia część może zniszczyć moje wrażenia o tej serii. Czy tak się rzeczywiście stało? Tahereh Mafi to młoda autorka urodzona w Connecticut. Seria o Julii to jej debiut na rynku wydawniczym, w dodatku bardzo udany. Podbiła serca czytelników na całym świecie. Jej powieść „Dotyk Julii” trafiła na szczyty list bestsellerów New York Times. Autorka aktualnie mieszka w Californii, pijąc zdecydowanie za dużo kawy, która – miejmy nadzieję – daje jej energię do pisania kolejnych książek. Julia Ferras żyje i ma się całkiem dobrze. Po dramatycznych wydarzeniach w poprzednim tomie, dziewczyna – choć słaba ciałem – jest pełna determinacji. Za dużo już straciła – zarówno osób, które kochała, jak i czasu. Nie będzie już tchórzem i podejmie tę decyzję, którą powinna podjąć już dawno temu, gdy tylko odkryła w sobie moc. Teraz bowiem wykorzysta swój dar, swoje przekleństwo i zniszczy Komitet Odnowy. W ostatnim tomie przygód Julii zapowiadano kilka dla mnie istotnych wątków – rozwiązanie miłosnego trójkąta oraz otwartą walkę z systemem. Liczyłam zatem po cichu na sporą ilość akcji w znanym, emocjonalnym stylu Mafi. Po przeczytaniu „Daru Julii” dopadł mnie jednak cień rozczarowania, który chociaż nie wpłynął na moje końcowe wrażenia, tak jak można by się spodziewać, wciąż chodzi mi po głowie. Tahereh Mafi w trzecim tomie swojej serii nie uraczyła mnie walką – nie skupiła się na systemie, który tak bardzo mnie ciekawił. Fabuła kręciła się wokół wątku romansowego oraz umysłu Julii, co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie gorące zapowiedzi nadciągającego końca Komitetu Odnowy. Odczułam zatem niedosyt przy rozwiązaniu akcji – nie był on rozległy, zajmował może pięćdziesiąt stron całej powieści. Z tego też względu „Dar Julii” może niekiedy wydawać się monotematyczny, chociaż ja czytałam go z zaciekawieniem fana serii i z samego zakończenia jestem zadowolona, gdyż to w nim Mafi dała popis swoich umiejętności pisarskich. Myślę, iż przy każdej opinii o książce Mafi większość osób wspomina o nietypowym, przepięknym języku. Ta autorka ma niezwykły talent do pisania – łączy prozę z poezją i sprawia, iż czytelnik wręcz wchodzi w głowę głównej bohaterki. Wszystkie emocje przeżywamy wraz z nią, jesteśmy nieodłącznymi towarzyszami jej uczuć, które narastają, wybuchają i uspokajają się. Język Mafi jest żywy – z łatwością oddaje ona rzeczywistość i pęd akcji. Zaraz po języku warto docenić to, jakie zmiany zaszły w psychologicznym rysie wszystkich bohaterów. Autorka nie wahała się przy kontrowersyjnych przemianach i pokazała głębię postaci, a także to, co skłoniło ich do danych wyborów. Największej modyfikacji doświadczył Warner, czyli – nie ukrywam – moja ulubiona postać z tej serii. Mafi złagodziła jego obraz, jednak wciąż pozostawiła w nim ten chłód, który był tak intrygujący. Miłym zaskoczeniem była również metamorfoza Julii, która już nie irytowała swoimi słabościami, a zaczęła działać. Miałam inne wyobrażenia, co do zakończenia tej serii, niemniej Tahereh Mafi to wciąż – według mnie – autorka, którą każdy fan dystopii powinien poznać. Jej magiczny styl całkowicie czaruje czytelnika, a jej kreacja rzeczywistości jest bardzo żywa i emocjonalna. Mimo mankamentów fabularnych „Daru Julii”, cieszę się, iż autorka dokończyła tę serię i dała mi pojęcie o tym, jak wygląda dopracowana, emotywna składnia. Seria o Julii jest przedstawicielem naprawdę dobrej półki z książkami młodzieżowymi i dobrze, że rok temu na nią skierowałam swój wzrok. „I czuję, że coś we mnie pęka. Wszystkie kręgi, stawy dłoni, kolana, biodra. Zamieniam się w kupkę kości na podłodze i nikt oprócz mnie o tym nie wie. Jestem połamanym szkieletem z bijącym sercem.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Echa pamięci

Echa pamięci - Katherine Webb Są książki, których nie da się przerwać. Dochodzimy w nich do pewnego momentu, w którym już nie ma odwrotu i trzeba przeczytać do końca, dowiedzieć się i przetrawić. Nie ukrywam, iż nie lubię zarywać nocy na książkę, a mój zmysł śpiocha niezwykle cierpi, gdy trafiam na taką lekturę. Nic jednak nie równa się z tym porankiem, gdy budzę się z niezwykłą pustką w sercu, bo skończyłam tę jedną wyjątkową powieść, przez którą mam sińce pod oczami i ziewam cały czas. Dzisiaj z pewnością wstałam w takim nastroju i mimo intensywnego myślenia nad „Echami pamięci”, wciąż ciężko zebrać mi myśli o tej książce. Wiem jedno, jest to genialna lektura! Katherine Webb urodziła się w latach 70. XX wieku w Hampshire. Studiowała historię na Durham University. Aktualnie mieszka w Bath, chociaż zanim tam osiadła, miała epizod życia w Londynie, a także Wenecji. Podejmowała się różnych zajęć – była kelnerką, pomocą domową, introligatorką, aż ostatecznie została pełnoetatową pisarką, za co możemy być wdzięczni, gdyż jej proza jest przepiękna. „Echa pamięci” to druga wydana w Polsce powieść tej autorki. Dimity Hatcher nie ma łatwego życia – żyje samotnie z matką, która zdecydowanie jest przeciwieństwem ideału. Dziewczyna sama troszczy się o jedzenie, domostwo, a także siebie. Jest pogodzona z losem i nie wyobraża sobie innego życia. Jednak wszystko zmienia się, gdy do Blacknowle przyjeżdża słynny artysta Aubrey wraz ze swoją egzotyczną kochanką oraz dwiema córeczkami. Te wakacje zmieniają życie Mitzy, która staje się muzą Charlesa. Dziewczyna zaczyna marzyć o przyszłości u jego boku. Minie siedemdziesiąt lat zanim te wydarzenia odkryje młody właściciel galerii – niezwykły miłośnik obrazów Charlesa Aubreya. Zach spróbuje rozwikłać tajemnicę niedawno opublikowanych obrazów twórcy – poszukiwania zaprowadzą go do Blacknowle, gdzie pozna prawdę o artyście, którego tyle lat podziwiał. „Echa pamięci” Webb zbierają od wielu miesięcy naprawdę pozytywne opinie, które – nie ukrywam – nastawiły mnie na dobrą lekturę. Liczyłam się jednocześnie z tym, iż moje nastawienie może w pewnym stopniu wpłynąć na moje końcowe wrażenie. Na początku lektury niestety byłam przekonana, iż spiszę tę powieść na straty – nie potrafiłam wciągnąć się w historię wykreowaną przez autorkę, brakowało mi akcji i konkretów. Jednak z czasem moja opinia diametralnie się zmieniła – zdarzyło się to gwałtownie, nieoczekiwanie. „Echa pamięci” całkowicie mnie wciągnęły. Fabuła powieści składa się z dwóch elementów – poznajemy zarówno historię z czasów przed II wojny światowej, a także to, co dzieje się współcześnie. To sprawia, iż treść książki jest naprawdę rozbudowana. Miłym zaskoczeniem jest to, iż za bogactwem fabularnym stoi również świetna, dopracowana konstrukcyjna. Historia jest naprawdę porywająca i zaskakująca – tajemnica została dobrze zaprojektowana i zdecydowanie wciąga ona czytelnika na długie, emocjonujące godziny. „Echa pamięci” wyróżniają się nie tylko porywającą fabułą, ale również językiem, który tworzy bardzo unikalną atmosferę. Webb ma niezwykły talent do tworzenia opisów miejsc, a także oddawaniu ich aury. Myślę, że to właśnie pokochałam najbardziej w jej języku, który jest iście magiczny. Z łatwością tworzyła w moim umyśle obrazy nieco pochmurnego Blacknowle, a także słonecznego, kolorowego Maroka. Z kartek wręcz unosił się aromat, który opisywała, klimat był nadzwyczajnie wyczuwalny. Dawno nie spotkałam się z tak realistyczną narracją. Największym atutem „Ech pamięci” są z pewnością bohaterowie, których trudno ocenić. Są oni bardzo skomplikowani i w największej mierze tworzą tę opowieść. Ciężko uniknąć zachwytów przy tak realistycznych i dopracowanych postaciach. Warto poznać takich bohaterów, a także zauważyć, jak odmiennie postrzegają świat i jaką mają filozofię życia. „Echa pamięci” to opowieść o bezgranicznej miłości, wyrzutach sumienia oraz samotności. Książka, która nie wyciska łez, lecz zapiera dech w piersiach w taki sposób, że oddech jesteśmy w stanie wziąć tylko podczas krótkich przerw od lektury. Tą powieścią żyje się, dopóki nie mamy ostatniej strony za sobą. Zachwyty nad tą książką są zdecydowanie słuszne, podpisuję się pod nimi całym sercem. „Miłość wypełnia, a później opuszcza serca ludzi… serca innych ludzi. Jak przypływ i odpływ. Nigdy tego nie rozumiałam. Moje się nie zmieniło. Wypełniło się i pozostało pełne. Pozostaje pełne nawet teraz… nawet teraz.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Fałszywy książę

Fałszywy książę - Jennifer A. Nielsen O „Fałszywym księciu” nie marzyłam po nocach, nawet nie spodziewałam się, że po niego sięgnę, jednak jak już wpadł mi w ręce, okazało się, iż całkowicie słusznie się w nich znalazł. Lubię czytać o królestwach w niebezpieczeństwie – przypomina mi to moje początki z fantastyką. To właśnie za takie historie ją pokochałam. Jest to bowiem temat, który można zmieniać, ile dusza zapragnie, więc autor w gruncie rzeczy ma naprawdę ogromne pole do popisu. I uwierzcie mi – Nielsen dała ogromny popis! Jennifer Nielsen mieszka w Utah z mężem, trójką dzieci oraz psotliwym szczeniakiem. Jest autorką serii „Trylogia władzy”, której dwa tomy już ukazały się w Polsce oraz „The Underworld Chronicles”, składającej się również z trzech części. Kocha zapach deszczu, gorącą czekoladę, teatr oraz stare książki – jest kolekcjonerką. W wolnym czasie Jennifer często panikuje, zastanawiając się o czym zapomniała, że ma wolny czas. Sage nigdy nie marzył o szansie, którą zesłał mu los. W jego kraju zanosi się na wojnę domową, którą powstrzymać może jedynie powrót dawno zaginionego – i uznanego za zmarłego – księcia. Aby zjednoczyć królestwo, arystokrata Conner, postanawia przeszukać najbliższe sierocińce w celu znalezieniu idealnego mistyfikatora. Tym sposobem trafia na Sage’a. Do rywalizacji o tron staje czterech chłopców – jest to ich szansa na przeżycie. Jednak intencje ich „zbawcy” są mocno podejrzane. Ta książka była naprawdę dobra, czego kompletnie się po niej nie spodziewałam. Oczekiwałam, iż będzie to prosta, umilająca czas lektura, jednak Nielsen całkowicie wciągnęła mnie w swój świat i nie chciała z niego wypuścić, dopóki nie przewróciłam kartki ostatniego rozdziału. „Fałszywy książę” to powieść pełna emocji, której pochwalne opinie zdecydowanie się należą. Chociaż fabuła historii początkowo wydaje się być naprawdę przewidywalna, gwarantuję, iż niejednokrotnie autorka zadziwia czytelnika. Nie trzyma się utartych schematów i nawet w temacie, który dobrze znamy, potrafi wykonać taki fortel, którego nikt się nie spodziewał. Każdy wątek jest przemyślany i dopracowany do perfekcji. Z tego też względu tempo akcji jest na naprawdę przyzwoitym poziomie – przedzieramy się przez dobrze wykreowane intrygi i najmroczniejsze tajemnice. Język autorki jest w istocie niezwykle przyjemny, chociaż obawiałam się, iż przy tego typu młodzieżówce, może ona mnie rozczarować zbyt infantylnym doborem słownictwa. Nic bardziej mylnego – Nielsen w bardzo intrygujący sposób tworzy swoją rzeczywistość, buduje tła oraz wątki. Jej język być może nie jest wyszukany, ale z pewnością łatwość w odbiorze jest jego ogromną zaletą. Nie ukrywam, że najbardziej skupiłam się podczas lektury na czwórce chłopców. Warto dodać, iż autorka – mimo tego, iż to Sage był głównym bohaterem – poświęciła każdej postaci uwagę. Wynikiem tego są naprawdę dobrze skonstruowani bohaterowie, którzy mimo pewnych schematycznych cech – jeśli chodzi o tych pobocznych – wybijają się z ram i przykuwają wzrok czytelnika. Sam Sage to postać bardzo psotnego chłopca, do którego zapałałam sympatią już od pierwszego rozdziału. Dzięki pierwszoosobowej narracji poznajemy go i jego sposób myślenia dogłębnie. Jest to bohater, który swoim zachowaniem przypominał mi niekiedy Dennisa Rozrabiakę – szedł pod prąd i nie bał się tego. Jak się jednak okazuje jego historia ma drugie dno, podobnie jak czyny. To dość skomplikowany, rezolutny i bystry chłopak, który szokuje swoją niewyparzoną buzią i niekiedy głupimi decyzjami. W gruncie rzeczy nie spodziewałam się tak genialnej lektury. „Fałszywy książę” jednak zaskoczył mnie pod wieloma względami – szybką akcją, rozwiązaniem wątków i świetną kreacją rzeczywistości. Jest to książka, po której nie spodziewałam się aż takiego sukcesu i niesłusznie w nią wątpiłam. Zwracam honor Nielsen, bo genialnie pisze i nie mogę się doczekać, aż sięgnę po kolejny tom serii. Wam natomiast zdecydowanie polecam! Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Dziesięć płytkich oddechów

Dziesięć płytkich oddechów - K.A. Tucker Jednym z najpopularniejszych gatunków w literaturze młodzieżowej ostatnimi czasy jest New Adult. Nie ukrywam, że i mnie ta nowość całkowicie oczarowała i coraz chętniej buszuję między półkami, szukając perełek spod tego znaku. Są to historie przejmujące, ale równocześnie dające światełko nadziei. O „Dziesięć płytkich oddechów” słyszałam naprawdę wiele dobrego, co sprawiło, że do lektury podeszłam bardzo pozytywnie. W końcu tyle osób nie może się mylić? K.A. Tucker urodziła się w małym mieście w Ontario. Swoją pierwszą książkę opublikowała, kiedy miała zaledwie sześć lat z pomocą bibliotekarza szkoły podstawowej oraz pudełka kredek. Uwielbia czytać, podobnie jak pisać. Aktualnie mieszka niedaleko Toronto ze swoim mężem oraz dwoma pięknymi dziewczynkami. Lubi rozmyślać o czworonożnych stworzonkach. Kacey i jej siostra, Livie, uciekają przed przeszłością. Uciekają z miasta, gdzie każdy je znał i rozpoczynają nowe życie w Miami. Mają nadzieję, iż dzięki temu ich problemy się skończą. Jednak Kacey wie, iż nie wszystko będzie takie proste. Dwudziestolatka staje przed wyzwaniem – musi zdobyć pieniądze i wymknąć się swoim koszmarom. Dziewczyna wznosi wewnętrzny mur, dzięki któremu ma nadzieję przetrwać tę sytuację. Kto jednak mógł się spodziewać, że nowy lokat z mieszkania 1D będzie potrafił zniszczyć jej wały obronne? Jednak pozornie perfekcyjny mężczyzna również skrywa okropny sekret… Rzadko piszę to tak dosadnie, jednak po lekturze „Dziesięciu płytkich oddechów” zbyt długo zastanawiałam się, jak przelać moje myśli i emocje, których doświadczyłam podczas czytania. Wszystko jednak sprowadza się do dwóch słów – jestem rozczarowana. Naprawdę nie rozumiem niepotrzebnego szumu przy tej pozycji, gdyż okazała się ona nadzwyczajnie mierna. Już od początku bowiem fabuła wydawała mi się do bólu przewidywalna i taka w istocie była. „Dziesięć płytkich oddechów” niczym mnie nie zaskoczyło, żaden rozdział nie był niespodzianką, a już po nieco ponad stu stronach przewidziałam zakończenie. Zarówno główny wątek, jak i te poboczne nie wyróżniały się niczym specjalnym. Ponadto autorka wyjątkowo ugodowo traktowała wszystkich swoich bohaterów, czego efektem było bardzo cukrowe zakończenie. Fabuła zatem stała się dość… naciągana. Byłam wręcz rozgoryczona tym, jak autorka potraktowała relację między Kacey, a lokatorem z 1D – Trentem. Ich znajomość była dość płytka i ucieleśniona do granic możliwości. Rozkwit ich uczucia nie opierał się w żadnym wypadku na walorach ich charakterów, a na tym, jak ta druga osoba fizycznie ich pociąga. K.A. Tucker sprowadziła zatem wszystko do seksu. Zresztą bohaterowie również mnie nie oczarowali. Kacey to postać pozornie silnej kobiety, która na problemy świata reaguje agresywnością i wulgarnością. Cała jej postawa jest niezwykle buntownicza i sztuczna. Być może taki był zamysł autorki, jednak to nie sprawia, żebym w jakimkolwiek sposób zapałała do niej sympatią. Pozytywnym elementem z pewnością okazał się język i przekazywanie emocji przez Tucker, gdyż tę umiejętność opanowała perfekcyjnie. Urzekła mnie swoimi opisami, a także uczuciami w tekście i pod tym względem naprawdę nie miałam zastrzeżeń. Dzięki temu „Dziesięć płytkich oddechów” czyta się z prawdziwą przyjemnością, mimo przewidywalnej i niedopracowanej fabuły. Rzeczywistość Tucker jest nieco cukierkowa, jednak to w jaki sposób opisuje ona smutek, a także szczęście zdecydowanie zasługuje na uwagę czytelnika. „Dziesięć płytkich oddechów” nie spełniło moich oczekiwań, czego zdecydowanie się nie spodziewałam. Jest to historia, którą zbyt łatwo czytelnik może rozgryźć, co niestety odbiera przyjemność z lektury. Tucker wynagradza nam te mankamenty przepięknym językiem, ale przecież… to nie naprawi wszystkiego. Ciężko mi zatem ocenić, czy polecać tę powieść, jednak jestem pewna, iż na naszym rynku znajduje się kilka zdecydowanie lepszych pozycji New Adult. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Pokuta

Pokuta - Anne Rice Nazwisko Rice zna każdy, kto kiedykolwiek interesował się wampirząliteraturą. Również ja wtedy zapoznałam się bliżej z jej twórczością, chociaż całych „Kronik wampirów” za sobą nie mam. Od tamtej pory byłam oczarowana jej umiejętnościami kreacji rzeczywistości, co potwierdziła dodatkowo inną swoją historią – „Krzykiem w niebiosa”. Z tego też względu wydawało mi się całkowicie logiczne, iż jej metafizyczny thriller – który gatunkowo naprawdę trudno określić – również kiedyś zasili mój spis doświadczeń z jej prozą. Niedawno nastał ten dzień i zapoznałam się z „Pokutą”. Anne Rice jest – przede wszystkim – autorką bestsellerowej serii, rozpoczynającej się od „Wywiadu z wampirem”. Powieść ta została zekranizowana rok przed moim narodzeniem przez Neila Jordana. W 2002 roku zaś powstało filmowe połączenie dwóch kolejnych jej książek pod tytułem – „Królowa potępionych”. Kiedy jednak Rice nawróciła się na wiarę katolicką, porzuciła mroczną tematykę na rzecz aniołów. „Pokuta” jest pierwszą książką z serii „Czas Aniołów”, a równocześnie owocem tej zmiany. Toby nie wychował się w normalnej rodzinie i mimo ogromu starań – odbiło się to na nim w jednej z najgorszych możliwych sposobów. Z bogobojnego muzyka zmienił się w perfekcyjnego mordercę. Jednak takie życie nie może trwać wiecznie, zwłaszcza gdy kolejne zlecenie ma miejsce w azylu zabójcy. Być może jednak ta profanacja pomoże mu w szukaniu odkupienia? Jeśli ktokolwiek czytał Rice, wie, iż ta autorka ma bardzo specyficzny zarówno styl, jak i pomysły na swoje historie. Od „Pokuty” zatem oczekiwałam równie pasjonującej opowieści, która wciągnie mnie od pierwszej strony i zmusi do zbierania szczęki z podłogi po ostatnim rozdziale. Trudno zatem sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy odkryłam, iż książka nie przypomina żadnej powieści Rice, z jaką do tej pory miałam przyjemność obcować. Fabuła bowiem posiadała wiele znaczących mankamentów, z których jeden wybija się wyraźnie nad pozostałe. Przede wszystkim cała historia posiadała bardzo naciąganą i słabą konstrukcję. Pomysł Rice nie był jednolity i wydawało się, że czytamy opowieść, która zawiera w sobie kilka na siłę zespolonych wątków. Dodatkowo nie można zaprzeczyć – momentami historia wydaje się niedorzeczna. Sama metaforyka „Pokuty” ma bardzo oczywisty i – nie ukrywajmy – dobry wydźwięk, jakim jest odkupienie winy. Rice bowiem skupiła się na chrześcijańskich naukach, w bardzo mocny sposób do nich nawiązywała przez całą powieść i być może dlatego straciła elementy, w których powinna budować napięcie. Język Rice zawsze był dla mnie niezwykle ciężki – rzeczywistość, którą tworzy jest gęsta i mroczna, niejako pozbawiono pozytywnych elementów, chociaż te w jakiś sposób w „Pokucie” pojawiają się. Opisy autorki są melancholijne, ale równocześnie bardzo piękne. Używa niekiedy poetyckiego języka, który w istocie wpasowuje się w tematykę – zwłaszcza tej – powieści. Myślę jednak, że najmocniejszą częścią historii była sama psychologizacja głównego bohatera. Toby był zabójcą o bardzo wrażliwym – i zmiennym – wnętrzu. Autorka postawiła na ukazanie jego charakteru z dwóch stron – z wstępu do historii, gdzie poznajemy aktualny stan jego umysłu oraz w opowieści anioła. Z tego też względu Rice wprowadza również popularny motyw walki o duszę głównego bohatera, który jest również rozdarty wewnętrznie. Toby może zdobyć naszą sympatię – jest bystry, sprytny i – co ważne – zmotywowany do zmian. Żałuję jedynie, iż autorka jednak nie rozwinęła tematu psychomachii tej postaci i bardzo szybko pomogła mu wybrać stronę. „Pokuta” miała potencjał na naprawdę świetną i wciągającą powieść – nic jednak nie sprawiło, iż mogłam przymknąć oko na poważne zaniedbania fabularne. Zabrakło mi konkretnej akcji oraz dobrze poprowadzonego głównego wątku, który scaliłby całą historię. Nie ukrywam, iż bardzo zaskoczyło mnie, że taka powieść wyszła spod – dla mnie zawsze genialnego – pióra Rice. Tym razem nie podołała moim oczekiwaniom. „(…) rozmawiałem z Bogiem o tym, jak bardzo go nienawidzę za to, że nie istnieje.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Hideout

Hideout - Kakizaki Masasumi Rzadko sięgam po jednotomowe mangi i szczerze mówiąc – po „Hideout” miałam w ogóle nie sięgać. Skusił mnie jednak intrygujący blubr oraz – co tu dużo mówić – genialnie klimatyczna okładka. Zastanawiałam się, czy ta historia faktycznie może mnie przerazić lub chociaż wywołać uczucie niepokoju. Mangi niestety rzadko w taki sposób na mnie wpływają i pod tym jednym względem wygrywa zawsze anime. Niemniej – czułam, iż nowa pozycja JPF może to diametralnie zmienić. Nie pomyliłam się. Masasumi Kakizaki urodził się na Hokkaido w 1978 roku. Miał dwadzieścia trzy lata, gdy opublikował na łamachBessatsu Young Sunday swój pierwszy one-shot – „Two Topes”. To właśnie wtedy jego kariera nabrała rozpędu. Później tego samego roku rozpoczął pracę nad trzytomową mangą – „X Gene”. „Hideout” to jedna z jego najnowszych pracy wydanych cztery lata temu. Myślę, że dla wielu z nas tropikalna wyspa jest synonimem raju na ziemi – zwłaszcza w wakacje, gdy chcemy odpocząć, zapomnieć o troskach i nabrać sił na kolejny etap w naszym życiu. Takie nadzieje ma również Seiichi Kirishima – wierzy, iż ta wyprawa pozwoli mu załagodzić konflikt z żoną i zapomnieć o niedawnej tragedii. Jednak wyspa, na której się znajdują, nie jest tak niebiańskim miejscem, jak się spodziewali. W głębi lasów deszczowych znajduje się jaskinia, do której nikt nie powinien się zbliżać. Oni popełniają ten błąd – rozpoczyna się walka o życie. Nie miałam wielu oczekiwań, co do tej historii. Liczyłam, iż będzie to przyjemna, szybka lektura, która umili mi zapracowany dzień, gdy nie miałam ochoty sięgać po cięższe powieści. Z drugiej zaś strony, gdy tylko przeczytałam kilka pierwszych stron, zrozumiałam, iż „Hideout” może okazać się jedną z lepszych mang sierpnia, po jakie sięgnę. Fabuła zapowiadała się bowiem niezwykle interesująco i taka również była. Mangaka nie tylko starał się być oryginalny – on od początku do końca stworzył nową, nieco zawiłą historię, która miała nie tyle przestraszyć czytelnika, co wywołać w nim uczucie niepokoju, a także skłonić do niejakiej refleksji. Świat, który wykreował był mroczny i ciężki, z łatwością się w niego zatapiamy, gdyż Masasumi Kakizaki tworzy bardzo realistyczną atmosferę. Akcja jest dynamiczna, co sprawia, iż tę mangę można wręcz połknąć. Na wspomniany realistyczny klimat historii w największej mierze wpływa bardzo dojrzała kreska autora. „Hideout” nie jest przesłodzony, mangaka odtwarza rzeczywistość, dodając do niej elementy grozy, które naprawdę zapierają dech w piersiach. Obrazy oraz tła zaskakują swoim dynamizmem – współgrają w znaczny sposób z samą akcją historii. Od strony technicznej ta manga genialnie prowadzi całą fabułę, co nie ujdzie uwadze nawet osoby, dla której walory wizualne nie są aż tak ważne. Dopełnieniem powyższych elementów są postacie, które okazały się najważniejsze w całej historii. Bohaterowie bowiem są pełnokrwiści – nie ma co do tego wątpliwości, iż mogliby żyć naprawdę w naszym świecie. Seichii to niezwykle przybity mężczyzna, który z całych sił starał się spełnić tę wyznaczoną mu przez społeczeństwo rolę – głowy rodziny. Jego żona z kolei jest oczarowana modą i pieniędzmi, współczesnym światem – zajmuje się domem, ale w żadnym wypadku nie zapomina o takich drobnych, kobiecych przyjemnościach, jak zakupy. Chociaż początkowo wydaje się, iż jest to dość schematyczne przedstawienie, postacie – mimo wszystko – z dalszym rozwojem historii wyłamują się z ram. Nie wiemy, czego się po nich spodziewać, co tylko ich uatrakcyjnia. W ogólnym rozrachunku jestem jedynie rozczarowana, iż mangaka nie zdradził więcej informacji o tajemniczych stworach z jaskini – skąd się wzięli, jaki był ich cel? Mimo tego, jest to historia, którą zdecydowanie warto poznać – jest przemyślana od początku do końca. „Hideout” zaskoczył mnie niezwykle pozytywnie i cieszę się, iż ta manga wpadła w moje ręce. Mam nadzieję, że tak dobrych opowieści pojawi się więcej na naszym rodzimym rynku. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Śmierć o północy

Śmierć o północy - Laurell K. Hamilton Serie Hamilton poznaje od dobrych paru lat, gdy będąc w pierwszej klasie gimnazjum sięgnęłam po „Pocałunek ciemności” – rozpoczynający tę mniej znaną serię. Moje zaskoczenie tą dziwną i niezwykle klimatyczną mieszanką, jaką prezentuje nam autorka w tym cyklu, nie minęło do dziś. Od tamtej pory, gdy miałam czternaście lat, z uporem sięgam po każdą jej powieść, czekam z niecierpliwością i nadrabiam. Nareszcie przyszedł czas na „Śmierć o północy”. Laurell Kaye Hamilton jest znana z dwóch serii – bestsellerowej Anity Blake, która doczekała się nawet komiksowej adaptacji, a także Mery Gentry. Obie te serie wydaje Zysk i S-ka, a na stan dzisiejszy w Polsce ukazały się cztery z ośmiu tomów z cyklu o sidhe, a także dziewięć z dwudziestu o słynnej pogromczyni wampirów. W college Hamilton studiowała literaturę angielską oraz biologię. Swój debiut literacki przeżyła w wieku dwudziestu dziewięciu lat powieścią zatytułowaną „Nightseer”. Meredith Gentry nie ma łatwego życia – nie jest pełnej krwi sidhe, a jednak staje przed szansą, która dla mieszańca jest dość wyjątkowa. By zasiąść na tronie Unseelie musi jednak dowieść, iż jest godna mrocznego dworu, a przede wszystkim – spłodzić dziecko. Ta droga jest niebezpieczna, co potwierdzają ostatnie wydarzenia – liczne zamachy na życie księżniczki. Magiczna kraina zmienia się wraz z nią, co sprawia, iż Meredith będzie musiała dokonać konfrontacji ze swoimi wrogami, w których gronie być może znajduje się sama okrutna królowa dworu – jej ciotka, Andais. Cykl o Mery Gentry zawsze jeżył mi włosy na karku swoim ezoterycznym, sensualnym klimatem, pomieszanym z wyczuwalną wonią niebezpieczeństwa. Hamilton w każdym tomie stara się zaskoczyć czytelnika, więc z tym większą niecierpliwością spoglądałam na tę część na mojej półce – nieczęsto bowiem mam okazję sięgnąć po tak wybuchową mieszankę z równie intrygującym i nieprzewidywalnym ludem w roli głównej. Gdyby okroić fabułę tej serii Hamilton, nie zobaczylibyśmy w niej nadzwyczajnego, a wręcz doszlibyśmy do wniosku, iż jest ona naciągana. Głównym wątkiem jest bowiem walka o władzę i starania o dziecko głównej bohaterki. Jednak to otoczka historii sprawia, iż ten wątek nie wypada nudno. Hamilton zbudowała całą cywilizację – z kulturą, zwyczajami i – niekiedy zapomnianą – przeszłością. Lud sidhe jest naprawdę skomplikowany – ich zachowanie szokuje, podobnie jak ich czyny. Są nieskrępowani i bezlitośni. Wielokrotnie ich bezwzględność napędza akcję w powieści, która w znaczny sposób wpływa na sam eteryczny wydźwięk historii. Język Hamilton cechuje zupełnie inna magia niż w książkach o Anicie Blake, w których spotykamy się z konkretem – głównie przy śledztwach animatorki. W serii o Mery autorka buduje atmosferę już od początku – stawia na zmysłowość, erotyzm w połączeniu z niebezpieczeństwem. Nie chroni czytelnika przed brutalnymi scenami pełnymi krwi, ale z drugiej strony kontrastuje budowanie życia poprzez seks. Warto bowiem zaznaczyć, iż ta seria Hamilton przepełniona jest odważnymi ujęcia miłości od tej fizycznej strony. Nie można też ukryć, że autorka ma niezwykły talent do opisywania każdej z tych scen – zarówno brutalnych mordów, jak i orgii. Jeśli chodzi o samą „Śmierć o północy” to ciężko nie zauważyć, iż ten tom jest zdecydowanie inny od poprzednich. Wyłamuje się z pogardliwego określenia serii „elfickim porno”, a przedstawia nam wiele kulturowych zagadek, tajemnic samej rasy sidhe i czystej akcji. Hamilton skupiła się na rozwoju fabularnym, co widać na pierwszy rzut oka. Konstrukcja „Śmierci o północy” jest znacznie bardziej solidna i pozostawia w czytelniku ziarno niepokoju o losy bohaterów, jak i całej nacji sidhe. Postacie znacznie ewoluują i odkrywają przed nami oblicza, których kompletnie byśmy się po nich nie spodziewali. „Śmierć o północy” to naprawdę genialna kontynuacja serii, która zaostrza apetyt na kolejne części, a także zagęszcza atmosferę samych wydarzeń w książce. Akcja nabiera tempa, a także zaskakuje bardziej niż zwykle. Autorka zmieniła trochę koncepcję wydarzeń i czuję, że może jeszcze wiele razy zaskoczyć czytelnika. Możemy mieć zatem nadzieję, iż kolejny tom ukaże się szybciej niż zwykle. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Krucjata. Zakon Ciemności

Krucjata. Zakon Ciemności - Philippa Gregory Sukcesywnie w te wakacje poznaję Gregory – jedną z najsławniejszych autorek beletrystyki historycznej. Jej serie od zawsze mnie przyciągały, jako pasjonata tematu. Byłam ciekawa, czy w tych powieściach faktycznie jest tyle magii oraz czy kunszt pisarski autorki w istocie zachwyca. „Zakon Ciemności” to seria, z którą rozpoczęłam przygodę z Gregory i – nie ukrywam – mam o niej mieszane zdanie. Philippa Gregory jest uznanym historykiem i pisarką. W jej dorobku literackim znajdziemy duży cykl poświęcony czasom Tudorów, wojnie Dwóch Róż oraz rodzie Laceyów. Największą sławę zyskała dzięki „Kochanicom króla” – historii Anny Boleyn, drugiej żony Henryka VIII – na podstawie której powstał film w reżyserii Justina Chadwicka. „Zakon Ciemności” to jej jedyna seria dla młodzieży, w której to chcę zachęcić nastolatków do poznawania historii. Luca Vero dostąpił ogromnego zaszczytu, mimo tak młodego wieku – został inkwizytorem i pracuje dla jednej z najważniejszych organizacji kościelnych, które badają znaki nadchodzącego końca świata. Po rozwiązaniu sprawy szalonych mniszek, a także tajemniczego wilkołaka, młody pan wybiera się wraz ze swoimi towarzyszami w stronę portowego miasteczka. Na ich drodze staje jednak dziecięca krucjata, zmierzająca do Ziemi Świętej. Na czele wyprawy stoi Johann Dobry – charyzmatyczny wizjoner, dotknięty przez Boga lub… szarlatan i oszust? By się tego dowiedzieć, młody inkwizytor będzie musiał przeprowadzić śledztwo. „Odmieniec” pozostawił we mnie pewnego rodzaju niedosyt, nad którym ciężko było zapanować. Mimo naprawdę intrygującego pomysłu, autorka zraziła mnie nieco przewidywalnością, a także fragmentarycznością historii. Miałam jednak nadzieję, że być może „Krucjata” okaże się znacznie lepsza i w istocie – była taka, chociaż Gregory nie uniknęła kilku irytujących mankamentów. Tym razem historia od początku do końca stanowiła całość. Autorka stworzyła bardzo spójny wątek, który z każdą kolejną stronę urozmaicała i rozbudowywała. Dzięki temu nie miałam wrażenia, iż czytam oddzielne historie, które jedynie na siłę dało się połączyć. Gregory jednak wybrała dość nietypowy temat, na główny motyw „Krucjaty” – odświeżyła bowiem dziecięcą wyprawę, która miała miejsce w XIII wieku i poniekąd dostosowała ją wedle swoich upodobań. Zrobiła to sprawnie i naprawdę mnie zaintrygowała, ale jednak poczułam się rozczarowana, iż w taki sposób bawi się z historią. Na szczęście same rozwiązania sytuacji, a także wydarzenia wiele odratowały – fabuła „Krucjaty” jest szybka i zaskakująca, a tego od niej oczekiwałam. Sam język „Krucjaty” przyciąga uwagę czytelnika. Gregory ma niesamowity talent do budowania atmosfery samymi słowami. Z tego też względu nad historią nadal unosi się mglisty, mistyczny klimat, który czuć już od pierwszych stron. Ponadto jej opisy są niezwykle dynamiczne, co w znaczny sposób wpływa na akcję powieści. Żałuję, iż nie poświęciła więcej uwagi tle fabuły, bardziej poświęciła się bowiem wydarzeniom. Niestety, bohaterowie wiele stracili w tym tomie. Wykazywali się niezwykłą głupotą, jednak potrafiłabym przymknąć na to oko, gdyby nie fakt, iż dodatkowo byli niezwykle przewidywalni w swoich działaniach. Nie wyróżniali się niczym specjalnym i jedynie Iszrak, arabska służąca, rozjaśniła sytuację swoją historią oraz sposobem bycia. „Krucjata” – mimo wszystko – jest znacznie lepszą pozycją od swojej poprzedniczki. Tym razem autorka stworzyła naprawdę porywającą historię, która zakończyła się w tajemniczy sposób, zachęcając tym samym do sięgnięcia po kolejny tom. Widać, iż „Odmieniec” był wstępem, w którym Gregory przedstawiła nam bohaterów i ich przeszłość. W „Krucjacie” z kolei zaczyna się właściwa akcja, której nie mogłam się tak doczekać. Z pewnością zainteresuję się kolejną częścią, jak tylko ukaże się w Polsce. „Naznaczyłem cię moim symbolem. Skosztowałem twojej krwi. Tak rozpoczyna się twoja przynależność do zakonu. Tak rozpoczyna się twoja przynależność do mnie.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Krzyk Icemarku

Krzyk Icemarku - Stuart Hill Uwielbiam, gdy autorzy bazują jedynie na swojej wyobraźni, tworząc tło swoich historii. Wtedy są prawdziwymi kreatorami, których ogranicza tylko ludzka myśl, nie zaś ramy społeczne, czy też wydarzenia naszego świata. Z wielką chęcią poznaję zatem nowości na polskim rynku wydawniczym, które zapowiadają stworzone od postaw krainy. Icemark był jedną z nich i nie wyobrażałam sobie, iż mogłabym odpuścić sobie zapoznanie się z tą pozycją. Przenieśmy się zatem do tego mroźnego królestwa… Stuart Hill urodził się i mieszka w Leicester, w stanie East Midlands. „Krzyk Icemarku” jest jego debiutancką powieścią, skierowaną do dzieci. Zdobyła ona doroczną nagrodę Walterstones Children’s Book Prize dziewięć lat temu, w roku swojej premiery. „Kroniki Icemarku” są trylogią, której wydawanie zakończyło się w 2008 roku. Życie Thirrin nie jest łatwe – przyszła królowa Icemarku skończyła właśnie czternaście lat, gdy jej maleńki kraj stanął w obliczu ogromnego zagrożenia. Po tym jak jej ojciec poległ w bitwie w obronie ich państwa, dziewczyna musi wdrożyć w życie wszystkie umiejętności, które udało jej się zdobyć przez całe, krótkie życie. Thirrin musi zebrać armię – poszukiwania sojuszników zaprowadzają ją do Krainy Duchów, a także Rdzenia Świata, gdzie żyją wampiry, wilkołaki, czarownice oraz śnieżne lamparty. Czy młodej królowej uda się zawrzeć sojusz i pokonać nadciągającą armię? Zapowiadała się historia z niezwykłym pomysłem, dużą ilością bojowych scen i akcji. Niestety, Stuart Hill zaskoczył mnie w zupełnie inny sposób – począwszy od tego, iż oficjalnie „Krzyk Icemarku” jest skierowany do młodszego czytelnika (a jest to dość potężna cegła!), a także swoją koncepcją fabuły, która rozmywała się z moimi wyobrażeniami. Warto bowiem zaznaczyć, iż pod względem pomysłu autor postawił na temat znany, chociaż z niezwykłymi możliwościami do urozmaicenia – zagrożone królestwo, młoda i niedoświadczona królowa na tronie oraz wojna to motywy, które można w dowolny sposób modyfikować. Historia Hilla jednak odznaczała się dużą dozą naiwności – była przewidywalna i nieprzemyślana, mimo niewątpliwego talentu autora, co do kreacji rzeczywistości. Samo tło bowiem stworzył z prawdziwym skupieniem, właściwa akcja była natomiast chaotyczna i w ostatecznym rozrachunku – nudna. Zabrakło mi elementów zaskoczenia, a także rozbudowania wydarzeń – w większości bowiem autor skupiał się na opisach, które – nie ukrywam – są jego mocną stroną. Nie mogę zatem odebrać Hillowi niesamowitych zdolności pisarskich, bo jego świat z całą mocą wbijał mnie w ziemię, czego kompletnie nie spodziewałam się, patrząc na jego kreację fabuły. Język autora jednak potrafił zaczarować – zarówno mnogością przepięknie namalowanych krajobrazów, jak i chociażby bardzo realistycznych batalii. Pod tym względem Hill zdecydowanie zasłużył na pochwałę, bo każde jego słowo przyciąga uwagę, a boli jedynie to, iż nie ma on wprawy w budowaniu napięcia wydarzeń. Myślę, iż w dużej mierze na ocenę fabuły wpłynęła sama bohaterka – Thirrin – która swoim zachowaniem irytuje na każdym kroku. Nie jestem pewna, jak wyobrażał ją sobie autor, gdyż ta dziewczynka – bo nadal czternastoletnia! – sama nie wie, kim jest. Z jednej strony jawi się ona nam jako mistrzyni sztuki bitewnej, silna i zdecydowana królowa, która nie znosi sprzeciwu; z drugiej zaś widzimy ją jako obrażalskie dziecko, które musi postawić na swoim, bo jest władczynią. Mimo chęci zrozumienia jej, tłumaczenia, iż to jeszcze niedoświadczony umysł, nie potrafiłam w żadnym momencie spojrzeć na nią przychylnie. Do „Krzyku Icemarku” mam mieszane odczucia – jestem rozczarowana rozwojem fabuły, ale jednocześnie oczarowana językiem i światem, jaki Hill stworzył. Ta pozycja jest zdecydowanie skierowana do młodzieży, która chce poznać fantastykę, a w tym gatunku nie ma sporego doświadczenia. Osobiście zastanowię się kilka razy, czy sięgnę po kontynuacji, chociaż – mimo wszystko – jestem zaciekawiona, co z dalszymi losami małej, mroźnej krainy. Może autor zaskoczy? Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Dobrani

Dobrani - Ally Condie Dystopie wciąż są niesamowicie popularne wśród książek dla młodzieży. Nie ukrywam, iż jest to nisza, do której i ja należę, gdyż uważam, iż ten temat – mimo wspólnej nici przewodniej, jakim jest kontrola państwa nad społeczeństwem – można w bardzo interesujący sposób modyfikować i zaskakiwać potencjalnego czytelnika. „Dobrani” trzy lata temu byli jedną z niewielu powieści tego typu na naszym polskim rynku i już wtedy przykuli moją uwagę. Czy słusznie? Ally Condie ukończyła Uniwersytet Brighman Young, gdzie kształciła się w nauczaniu języku angielskiego. Nauczała między innymi w szkołach średnich w stanach Utah i Nowym Jorku. Mieszka z mężem i trzema synami w pobliżu Salt Lake City w Utah. „Dobrani” to pierwszy tom jej trylogii, wydanej przez Dutton (Penguin). Niestety, w Polsce wyszła jedynie ta część. Cassia jest dumną przedstawicielką Społeczeństwa i wierzy w jego nieomylność. Wie, iż wybiera ono dla niej to, co najlepsze, więc mimo tremy ze spokojem patrzy na swój Dobór. Wszystko bowiem zapowiada się idealnie – przeznaczony jest jej bowiem najlepszy przyjaciel z dzieciństwa. To idealny partner do czasu, gdy na ekranie portu twarz Xandera znika i zastępuje ją inna. Społeczeństwo tłumaczy jej, iż to wynik błędu, odosobniony przypadek i powinna o tym zapomnieć. Jednak Cassia nie potrafi wyrzucić tego wydarzenia ze swojej pamięci. Dziewczyna powoli zauważa, iż być może system nie jest tak idealny, jak jej się zawsze wydawało. Chociaż fabuła powieści nie zapowiadała się na szczególnie odkrywczą, najbardziej w „Dobranych” ciekawił mnie sposób przedstawienia wizji Condie. Czułam, że być może zaskoczy mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Mimo tego, iż historia Cassi nie obfitowała w nadzwyczajne wydarzenia, czy też szybką akcję, autorka zaintrygowała mnie. Pomysł na historię nie był najnowszy i w wielu momentach przypominał mi inne dystopie, które miałam przyjemność poznać. Główna nić bowiem była wręcz taka sama – dziewczyna, która zakochuje się i zaczyna widzieć wady systemu. Jednak sposób realizacji Condie urzeka. Realizuje już od początku zamysły swego świata – dopracowuje każdy szczegół i tworzy rzeczywistość, która jest niesamowicie realistyczna. Tło jej historii pasuje do siebie w każdym calu – prawdziwą przyjemność sprawiło mi układanie puzzli wymyślonego przez nią środowiska. Sam język jednak nie wyróżnia się we wszystkich aspektach tekstu. Condie pisze niezwykle poprawnie i nie jest to w żadnym wypadku minus – nie doczekamy z tego względu jakiegokolwiek znużenia podczas lektury, gdyż niekiedy autorka wręcz zadziwia swoją poetyckością i emocjonalnością narracji, co pozwala lepiej zrozumieć historię. Z tego też względu bardzo przyjemnie przedzieramy się przez „Dobranych”, chociaż zdecydowanie zabrakło mi dynamizacji tekstu, co też jest związane z samą historią. Było za spokojnie – w gruncie rzeczy całą powieść można z tego względu potraktować, jako bardzo obszerny wstęp do właściwych wydarzeń. Bohaterowie niestety nie byli w żaden sposób godni zapamiętani – o ile pałamy do nich sympatią podczas lektury, to niestety po zamknięciu książki, ciężko nam odróżnić ich od reszty papierowych postaci. Sama Cassia to bardzo przyjemna dziewczyna – uczynna, trochę zastraszona przez system, ale równocześnie zdeterminowana do zmian. Kocha swoją rodzinę i nie chce, by jej decyzje odbiły się na jej najbliższych. Zespół tych cech nie czyni z niej oryginalnej bohaterki – takie już znamy. Na wielką pochwałę Condie zasłużyła jednak za ujęcie wątku romansowego, o którym nie można nie wspomnieć. Oczekiwałam czegoś rzucającego się w oczy, co będzie w głównej mierze przyćmiewać całą historię, jednak autorka potraktowała ten temat z niezwykłą klasą. Skupiła się w znacznej części na filozofii i działaniu Społeczeństwa, a sama miłość nie była tak nachalna, jak się spodziewałam. „Dobrani” to z pewnością pozycja, którą każdy fan dystopii powinien poznać. Condie ma naprawdę ogromny talent do tworzenia rzeczywistości, a jej Społeczeństwo z pewnością jest sprawnie działającą jednostką, na którą miała bardzo konkretny pomysł. Właśnie za wykorzystanie potencjału samego motywu zyskała wiele w moich oczach. Istotnym minusem jest brak kontynuacji w Polsce, ale być może to szansa na podszkolenie języka? „Mamy sobie jeszcze wiele do powiedzenia, ale dopiero uczymy się mówić.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/