2 Obserwatorzy
4 Obserwuję
ludzkasokowirowka

Ludzka sokowirówka

Szczere recenzje na temat tego, co jest na mojej półce i nie tylko.

Teraz czytam

Zombies vs. Unicorns
Garth Nix, Libba Bray, Maureen Johnson, Naomi Novik, Kathleen Duey, Meg Cabot, Carrie Ryan, Diana Peterfreund, Justine Larbalestier, Margo Lanagan, Cassandra Clare, Holly Black, Scott Westerfeld

Rywalki

Rywalki - Kiera Cass W wakacje często szukamy odprężenia. Nie ukrywam, iż właśnie wtedy sięgam – częściej niż zwykle – po niezobowiązujące lektury, które w gruncie rzeczy nie wniosą nic nowego w moje życie, ale potrafią mnie zainteresować i zająć na kilka godzin. „Rywalki” z tego względu wydawały się idealną pozycją, na którą notabene od dość dawna miałam ochotę. Przepiękne oprawa oraz mnogość recenzji na różnych portalach czytelniczych nastrajały pozytywnie, jednak… czy moje oczekiwania zostały spełnione? Kiera Cass dorastała w Nowej Karolinie, ukończyła historię na Radfort University. Oficjalną przygodę z pisaniem rozpoczęła pięć lat temu, wydając „The Siren”. Pierwszy tom jej serii – „The Selection” – wydała w 2012 roku. Prawa telewizyjne do trylogii wykupiło CW Television Network, jednak seria nie została wypuszczona na wizję. Cass mieszka z rodziną w Blacksburgu, w stanie Wirginia. Która z nas nie marzyła w dzieciństwie – choć przez chwilę! – żeby być księżniczką? Eliminacje w Ileii zatem wydają się być ogromną szansą, o której wszystkie mieszkanki tego państwa skrycie śnią. To szansa na nowe, lepsze życie dla trzydziestu pięciu dziewczyn. Wśród nich jest jednak jedna, która wcale nie chciała trafić do pałacu – America Singer. Dziewczyna należy do Piątek – kasty artystów. Dla niej udział w Eliminacjach to spełnienie najgorszych koszmarów. Jak mogłaby bowiem zdradzić w taki sposób swojego ukochanego? America nie chce wygrać… Wiele zmienia się, gdy spotyka Maxona – prawdziwego księcia z bajki, przez którego zaczyna się zastanawiać, czy naprawdę chce opuścić pałac? Przyznam szczerze, iż obawiałam się najbardziej w „Rywalkach” mocno rozbudowanego wątku romansowego, który bardzo często nie wychodzi na dobre – w moich oczach – powieściom młodzieżowym. Kiera Cass jednak zaskoczyła mnie już od pierwszych stron, tworząc spójną i naprawdę interesującą historię, którą pochłania się w mgnieniu oka. Fabuła „Rywalek” ma dość prosty trzon, jakim jest miłość – to od niej i z niej rodzą się wydarzenia, ona determinuje akcję. Wydawałoby się zatem, iż wątki w tej pozycji będą w jakimś stopniu nudne i przewidywalne, jednak Cass naprawdę sprawnie wykorzystywała ten temat. Pokusiła się bowiem nie tylko o dosłowne potraktowanie uczucia między dwojgiem ludzi, ale pokazała także miłość rodzicielską, siostrzaną – i to na różnych płaszczyznach społecznych. Nie potrafię też stwierdzić, w którym momencie przestał przeszkadzać mi dość oczywisty motyw trójkąta miłosnego, gdyż – mimo wszystko – nie umiem przewidzieć, kogo główna bohaterka woli. Doceniam również fakt, iż autorka postarała się urozmaicić fabułę – przysłużyły się do tego elementy historii Ilei, czy też rozbicie klasowe społeczeństwa. Dzięki temu tło akcji stało się bardziej realistyczne. Język Kiery Cass jest niezwykle prosty, ale to w nim zdecydowanie urzeka. Autorka nie stara się stylizować języka, tworzy przyjemną w odbiorze treść. Balans dialogów między opisami tła wydarzeń jest wręcz idealnie wyważony. Ta perfekcja jest naprawdę minimalistyczna – akcja płynie jednostajnym rytmem i sprawia, że chce się czytać. Styl autorki jest zatem bardzo miły dla czytelnika. Bohaterowie w żaden sposób mnie nie zaskoczyli. Nie są perfekcyjni, irytują niekiedy swym postępowaniem rodem z naprawdę słabej, młodzieżowej powiastki. Wydają się być trochę sztuczni i jednowymiarowi i – paradoksalnie – giną w gąszczu innych, podobnych bohaterów, co może razić. Powielają schematy – nawet w dialogach! – jednak…. jeśli nie oczekujemy od nich wiele, to nie czujemy się rozczarowani. Kiera Cass odnowiła znane już motywy oraz podała je czytelnikowi w naprawdę przyjemnej formie. „Rywalki” to powieść, przy której można się zrelaksować, a także faktycznie przez chwilę poczuć się, jak księżniczka za sprawą bajkowej atmosfery. To historia, którą połyka się w jeden wieczór i chce się więcej. Mogę jedynie dziękować, iż „Elitę” mam już na półce. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Czarownica

Czarownica - Philippa Gregory Pierwszy raz usłyszałam o pogromie czarownic w wieku siedmiu lat, gdy obejrzałam program dokumentalny o masakrze w Salem. Moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach i od tamtej pory te potężne kobiety z nadzwyczajnymi zdolnościami były bohaterkami, o których uwielbiałam czytać. Nie ukrywam, że bardzo zaciekawiła mnie zatem pozycja od Philippy Gregory – niewątpliwie jednej ze sławniejszych autorek beletrystyki historycznej. Liczyłam na przyjemną historię, która umili mi czas i będzie trzymała poziom. „Czarownica” jednak to powieść, która zaskakuje i… całkowicie mi to odpowiadało. Philippa Gregory jest uznanym historykiem i pisarką. W jej dorobku literackim znajdziemy duży cykl poświęcony czasom Tudorów, wojnie Dwóch Róż oraz rodzie Laceyów. Największą sławę zyskała dzięki „Kochanicom króla” – historii Anny Boleyn, drugiej żony Henryka VIII – na podstawie której powstał film w reżyserii Justina Chadwicka. Oprócz pisania zajmuje się również recenzowaniem książek i działalnością charytatywną. Mieszka wraz z rodziną w Yorkshire, gdzie hoduje konie, kury i kaczki. Odkąd Henryk VIII wydał akt supremacji, sytuacja religijna w Anglii jest niezwykle napięta. Szczególnie zagrożeni są mnisi, którym odbiera się dobra, wyznawców starej wiary stawia przed sądem za herezję i obrazę majestatu króla. W hrabstwie Castelton z płonącego klasztoru udaje się uciec tylko jednej osobie – nowicjuszce Alys. Dziewczyna znajduje schronienie u miejscowej znachorki, cieszącej się sławą czarownicy. Morach zauważa u byłej mniszki niezwykłe umiejętności, których wkrótce będzie musiała użyć. Niebawem w okolicy wybucha zaraza, a wieść o zdolnościach Alys dociera do samego lorda tych ziem. Kiedy jej kuracja przywraca zdrowie arystokraty, ten żąda, by została z nim na zawsze… Jednak czy Alys nie spróbuje sięgnąć po więcej przy użyciu swoich mocy? Jak na razie z Gregory nie znam się zbyt dobrze – czytałam jej jedną książkę, „Odmieńca”, który był dość przyjemny, ale – nie ukrywajmy – brakowało mi w nim jakiegokolwiek zaskoczenia. Z tego względu miałam nadzieję, że w końcu poznam zachwalany styl tej autorki oraz jej zdolność do tworzenia skomplikowanej fabuły właśnie w „Czarownicy”. Gregory przeszła pod wieloma względami moje oczekiwania, dając lekturę pełną akcji i emocji. Fabuła nie brzmiała banalnie, co już samo w sobie zachęcało mnie do czytania. Jak się dalej okazało autorka zdecydowanie zerwała ze schematami, a obszar, po którym poruszała się w swojej powieści był bardzo rozległy. „Czarownica” bowiem to zbiór problemów kulturowych, społecznych oraz ekonomicznych potencjalnego, angielskiego arystokraty XVI wieku. Dodatkowo Gregory stawia na zaskoczenie czytelnika i gwarantuję, iż ilość zwrotów akcji może przyspieszyć bicie serca. Tę książkę czyta się niezwykle szybko i z zapałem, bo wiemy, że z każdym kolejnym rozdziałem na światło dzienne wypłyną nowe fakty, które wcale nie przybliżą nas do odgadnięcia dalszych losów bohaterki. Na tę dynamizację akcji z pewnością wpływa naprawdę świetny język autorki. Gregory używa zrozumiałego języka, którym faktycznie czaruje czytelnika. Jej opisy są dokładne, jednak nie nudzą czytelnika, a budzą napięcie, atmosferę oraz samo tło akcji. Wydarzenia posiadają nadzwyczajne tempo i – co ważne – zaskakują swoim nagromadzeniem i rozwiązaniami. Kreacja postaci była niezwykle rozbudowana, jednak to Alys przysporzyła mi największego bólu głowy i najbardziej mnie zaszokowała. Ta szesnastoletnia dziewczyna irytuje i nie będę tego ukrywać. Jest u progu dorosłości – według współczesnych standardów – jednak jej osobowość nie jest kompletnie ukształtowana. Wciąż miota się między chęcią powrócenia do klasztornego życia, a żądzą posiadania tytułów i majątku. Jest niezwykle zmienna – niekiedy okrutna, innym razem słodka. Ta zagubiona postać w istotny sposób napędza akcję, gdyż wydaje się być niestabilna emocjonalnie, a to sprawia, iż nie wiemy, czego się spodziewać. Istotnym mankamentem okazała się dla mnie rzecz wręcz trywialnie durna. Nie jestem pewna, czy to ja czegoś nie zrozumiałam, czy może moja wiedza z zakresu historii – którą po wyniku tegorocznej matury z tego przedmiotu i trzech latach ciągłej nauki oceniam na poziom naprawdę dobry – jest jednak nikła. Analizując błąd wydawnictwa, posunęłam się nawet do sprawdzania wszystkich dat, które umiem wyrecytować z pamięci, wierząc, iż szukam „dziury w całym”. Akt supremacji wydany przez Henryka VIII to 1534 rok, władca zasiadł na tronie w 1509 roku – w samej książce zaś akcja jest datowana na 1536. Skąd zatem na okładce słowa „piętnastowieczna Anglia”? Do tej pory nie znalazłam wytłumaczenia, jednak taki błąd niewątpliwie razi w oczy. „Czarownica” to powieść, na którą naprawdę warto zwrócić uwagę. Dobre tempo akcji idzie w parze z nadzwyczaj dobrze skonstruowaną fabułą. Wielokrotnie Gregory zmuszała mnie do wypowiedzenia swojej opinii na głos – dziwiła i szokowała. To historia, która zainteresuje każdego pasjonata czasów Tudorów, jak również fanów fantastyki. Zdecydowanie przekonałam się, iż po tę autorkę warto sięgać! „Jestem czarownicą, oczywiście, że się boję!” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Piękna Bestia. Opowieść seksualnej niewolnicy Jędzy z Belsen

Piękna Bestia. Opowieść seksualnej niewolnicy Jędzy z Belsen - Alberto Vazquez-Figueroa Na palcach jednej ręki mogę policzyć, kiedy sięgam po literaturę wojenną z własnej woli. Nie lubię tych czasów – są one zbyt brutalne i ciężko mi wierzyć, iż takie rzeczy faktycznie się działy. Mimo całkowitego zamiłowania do historii, uważam, że wydarzenia XX wieku to brutalna polityka – nie historia. Tym bardziej dziwi mnie to, iż sięgnęłam po „Piękną bestię”. Czułam jednak, iż ta lektura może mnie zaskoczyć i to nie tylko potężną dawką emocji, przy czytaniu świadectwa osoby, która była w obozie zagłady. Dopiero po lekturze widać bowiem prawdziwe przesłanie tej pozycji. Alberto Vázquez-Figueroa jest hiszpańskim pisarzem, którego powieści sprzedawane są prawie na całym świecie w milionach egzemplarzy. Swoją literacką karierę rozpoczął, mając niespełna trzydzieści lat, pracą „Tuareg”. W 2010 roku zdobył nagrodę Historical Novel Prize Alfonso X El Sabio za powieść „Garoé”. Irma Grese na stałe zapisała się na kartach historii, jako jedna z najbardziej okrutnych i krwawych kobiet dziejów. Myślę, iż ciężko znaleźć drugą tak szaloną postać, która nie byłaby wytworem wyobraźni pisarza, a… bolesną prawdą. Irma była nadzorczynią bloków żeńskich w kilku obozach koncentracyjnych. Odpowiada nie tylko za śmierć wielu kobiet, ale również za nadzwyczajny przykład bestialstwa. Nic więc dziwnego, że była nazywana nie tylko aniołem śmierci, czy też jędzą z Belsen, ale również – „Piękną bestią”. Skazano ją na karę śmierci w wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat. Jednak nie jest to historia o niej, a o kobiecie, której ta bestia zniszczyła życie. Violeta Flores miała dwanaście lat, gdy została jej seksualną niewolnicą. Nie ukrywam, że przeraża mnie historia obozów zagłady, gdyż uważam ją za równoczesną dehumanizację człowieka. Ciężko mi uwierzyć w te wszystkie potworne wydarzenia, mimo że materiałów na te tematy wcale nie brakuje. Oczekiwałam zatem od „Pięknej bestii” ogromnej dawki strachu, która wypływałyby z kartek wprost do mych dłoni i… nie doświadczyłam tego. Wbrew pozorom – jest to ogromna zaleta tej pozycji! Autor bowiem skupił się na samej postaci Violety – jej drodze przez życie oraz tym, jak spotkanie z Irmą, a także wykorzystywanie jej przez nią, wpłynęło na jej postrzeganie świata. Dzięki temu oszczędził nam dramatycznych wydarzeń, które powaliłyby nawet najtwardszego czytelnika. Chociaż wspomina o okrucieństwie, nie traktuje tego jako główny temat swojego utworu. Z tego też względu wydarzenia w życiu Violety wydają się wręcz nieprawdopodobne – nie upraszcza swojej opowieści. „Piękna bestia” ma niestety dość mieszaną, niekonsekwentną budowę. Początkowo autor postawił na formę rozbudowanego wywiadu – niejakiej spowiedzi głównej bohaterki przed wydawcą. Zrezygnował z tego pod koniec na rzecz prostej wypowiedzi Violety. Ten brak jednolitości tekstu może naprawdę zawieść. Z drugiej strony język autora jest naprawdę bardzo klarowny, co się chwali – nie starał się skomplikować tekstu, czy też go hiperbolizować. To sprawia, że tą dwustustronicową historię czyta się jeszcze sprawniej. Ciężko jest ocenić samych bohaterów „Pięknej bestii”. Myślę, że Irma Grese robi piorunujące wrażenie postaci wyzutej z uczuć. Kiedy Violeta opowiada o jej czynach, naprawdę ciężko uwierzyć, iż ta zjawiskowo piękna kobieta dopuściła się tak podłych i nieludzkich zbrodni. Jednak to nie ona przykuwa największą uwagę – jej seksualna niewolnica bowiem przeżyła to wszystko i… wciąż sili się na sarkazm, jest twardym człowiekiem. Nie znalazłam jednak informacji, jak bardzo prawdziwą jest postacią. Najbardziej jednak uderzyła mnie sama metaforyka „Pięknej bestii”. Nie jest to bowiem kolejna historia, która ma uzupełnić wiedzę czytelnika na temat strasznych wydarzeń podczas II wojny światowej. Autor stara się zwrócić uwagę, iż na naszym świecie nadal są osoby, które przywdziewają swastykę i pragną zachować czystość rasy i swojego narodu – nawet jeśli mieliby w tym celu zabić. Ta przerażająca myśl zostaje w głowie – nie ma tolerancji, a historia lubi się powtarzać. „I oto wiele lat później tak wiele synów tych, którym udało się urodzić, bo nikt nie rozstrzelał ich matek, paraduje z tatuażami symboli, sprowadzają nas z powrotem do najgorszej epoki historii ludzkości. Czasami czuję nieprzepartą ochotę, by wyrwać im ten kawałek skóry, a potem wyprodukować z niego lampę, przy świetle której mogliby przeczytać to, co napisała Irma Grese.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com.

Buntowniczka

Buntowniczka - Mike Shepherd Każdy z nas chce w jakimś stopniu przewyższyć rodziców pod pewnymi względami. Wielokrotnie myślimy o tym, że my nie popełnimy takiego błędu, zrobimy coś inaczej. Buntujemy się przeciwko schematom rodzinnym, chcąc zmienić przyszłość naszą i przyszłego pokolenia. Pragniemy bowiem tworzyć własną historię, w której będziemy posiadać kontrolę. Tego samego również pragnie główna bohaterka powieści Mike’a Shepherda – Kris Longknife, prawdziwa buntowniczka. Mike Shepherd nie jest autorem znanym w Polsce, chociaż książek na swoim koncie ma naprawdę dużo. Urodził się w Filadelfii, aktualnie mieszka w Vancouver. Po karierze w rządzie, Shepherd sprzedał swój pierwszy opublikowany utwór do magazynu science-fiction „Analog”. Wydał już trzy serie – „Society of Humanity”, „Kris Longknife” oraz „Vicky Peterwald”. Cykl rozpoczynający się od „Buntowniczki” liczy aktualnie dwanaście książek. Mike Shepherd to pseudonim autora. Jest XXIV wiek, a świat nie ma już ograniczeń do jednej planety – kosmos jest nasz. To jednak powoduje konflikty o władzę, bo kto będzie zarządzać wszechświatem? W centrum zgiełku jest Kris Longknife, córka premiera Wardhaven. By odciąć się od sławetnej przeszłości swoich przodków, dziewczyna postanawia wstąpić do Marines, aby tam spełnić swoje skryte ambicje. Kris chce bowiem czynić dobro, ale czy będzie jej to dane, skoro Galaktyka musi zmierzyć się ze spiskiem, a ona jest jednym z celi? Kosmiczna wojna wisi w powietrzu. Nie od dziś wiadomo, że ja nie sięgam często po science-fiction, a sam kosmos zawsze bardziej mnie przerażał, niż kusił. Z tego też względu omijam często książki, w których akcja rozgrywa się w tym odległym od nas świecie. Tym razem jednak propozycja Fabryki Słów bardzo mnie zaintrygowała. Pomyślałam, że być może walka statkami kosmicznymi, a także trochę podrasowani Marines, to temat, po który powinnam sięgnąć w wakacje? Żar lał się z nieba, a ja wyobrażałam sobie, że jestem wraz z bohaterką w odległym, chłodnym wszechświecie. Pomysł na fabułę zainteresował mnie już od pierwszych stron, po których niestety przyszło rozczarowanie. Miałam bowiem wrażenie, iż książka jest poszatkowana na kilka oddzielnych partii, które nie łączą się w żaden sposób. To wrażenie na szczęście zatarło się, gdy autor zaczął umieszczać aluzje odnośnie spisku, jakiś tajemniczych wydarzeń, które okazały się na tyle skomplikowane, iż ciężko było je rozgryźć. Napędzało to w znaczący sposób akcję, która dzięki umiejętnością narracyjnym autora i tak była na wysokim poziomie. Warto bowiem zaznaczyć, że autor ma naprawdę ogromny talent do opisywania wydarzeń dynamicznych – są one bardzo realistyczne i przyprawiają o prawdziwy zawrót głowy. Dawno nie spotkałam się z tym, bym tak szybko przerzucała kartki i zaciskała dłonie na książce, upominając się w myślach. Opisy Shepherda są niezwykle dokładne, a sam świat, który stworzył, być może nie odznacza się oryginalnością, ale… zdecydowanie intryguje. Główną zaletą powieści są z pewnością postacie, a zwłaszcza główna bohaterka Kris. Jest całkowicie zdefiniowaną personą – twardą, która w sytuacjach kryzysowych działa niekiedy impulsywnie, ale to całkowicie przypadło mi do gustu. Liczy się dla niej tylko powodzenie misji i własne sumienie. Żałuję, że autor nie poświęcił więcej czasu jej przeszłości – to zdecydowanie zbudowałoby jeszcze lepszy obraz tej postaci. Seria Shepherda wydaje się naprawdę dobrze skonstruowana i przemyślana. Widać to nie tylko po obszernym opisie świata i zasad w nim panującym, ale również tytule – wyjaśnionym i jak najbardziej adekwatnym. Chociaż początkowo obawiałam się „Buntowniczki” okazała się ona lekturą trafioną na wysokim poziomie. Z pewnością będę czekać na kolejną część – polecam! „- To teraz trzymasz w garści prawdziwy karabin. Jak ci się to podoba? - Słodsze niż grzech.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Światło się mroczy

Światło się mroczy - George R.R. Martin Kto nie zna tego pana? Nie widać rąk podniesionych nieśmiało do góry. Po „Grze o tron” George R.R. Martin jest jednym z bardziej poczytnych i znanych autorów na świecie i myślę, że to stwierdzenie nie jest przesadą. Często sięgam przy tak sławnych autorach po wcześniejsze książki. Jest to metoda, która pomaga mi zaobserwować, jak bardzo rozwinęli się w swojej pisarskiej karierze. Gdy zatem w moje łapki wpadło „Światło się mroczy”, byłam trochę zaniepokojona, gdyż fanką science-fiction nigdy nie byłam, ale… musiałam zapoznać się ze środkiem. Martin urodził się trzy lata po zakończeniu II wojny światowej w stanie New Jersey, w Bayonne. Jest twórcą science-fiction oraz fantasy – zarówno opowiadań, jak i powieści. Niewątpliwie największą sławę przyniosła mu „Pieśń Lodu i Ognia”, którą zekranizowano dla kanału HBO. Martin jest wielokrotnym zdobywcą nagród Nebula, Hugo oraz wielu innych (np. World Fantasy Award). Znany jest ze swoich kontrowersyjnych wypowiedzi i… dość sadystycznego męczenia swoich bohaterów, a także czytelników. Dirk t’Larien nigdy nie zapomina o złożonych obietnicach. Gdy jego dawna miłość, Gwen, wzywa go, przybywa jej na ratunek. Tym sposobem trafia na Worlorn – planetę, która niegdyś była chlubą światów zewnętrznych, a aktualnie jej populacja znacznie się zmniejszyła i umiera. Dirk z pewnością nie spodziewał się spotkać ukochanej w takim otoczeniu, a tym bardziej poznać jej obstawy w postaci dumnych Kavalarów. Ten lud bowiem nie unika przemocy, a swój kodeks traktują niezwykle poważnie – ale o tym t’Larien przekona się już wkrótce… Naprawdę lubię światy, które są zbudowane od podstaw – mają one zasady, religię, kulturę, a nawet język. Widzę wtedy, iż autor zdecydowanie postawił na bycie kreatorem, nic go nie krępuje – daje upust swej fantazji. Dodatkową zaletą jest to, gdy taki świat jest uporządkowany i podany w przystępnej, zrozumiałej dla czytelnika formie. Nie będę ukrywać, że początek lektury „Światło się mroczy” z tego względu wypadał nadzwyczajnie słabo. Martin miał dość konkretny pomysł fabularny – głównie skupił się na ukazaniu rzeczywistości, w której żyją bohaterowie, a także ich zwyczajach. Niestety, zarzucił tym samym odbiorcę powieści wieloma informacjami. To natężenie sprawiło, że ciężko było mi zrozumieć, gdzie znajduje się główny wątek, kto jest kim w historii, a także… o co temu autorowi chodzi? To uczucie dezorientacji utrzymało się przez kilka pierwszych rozdziałów, przy których z uporem maniaka sprawdzałam w dołączonym słowniczku nieznane mi pojęcia, a także analizowałam fakty. Chociaż początkowo nie byłam zachwycona ilością tworów kulturowych autora, których wydawało się zdecydowanie za dużo, jak na jedną powieść, nie mogę odebrać Martinowi ukłonu za naprawdę świetny obraz kultury. Nacja, którą stworzył – Kavalarowie – była niezwykle dopracowana, a ich zwyczaje całkowicie pochłaniają. Ich prawa były surowe i brutalne, jednak odnosiły się do dumnej historii – to była prawdziwa przyjemność czytać o czymś tak realistycznym. Język Martina był bardzo szczegółowy – pisał dosłownie z dość metaforycznym zacięciem, jeśli chodzi o opisy przyrody, czy też otoczenia. Jego świat był niezwykle barwny i pełny. Dzięki sumienności autora otrzymaliśmy bardzo interesujący portret wyimaginowanej kultury, co mnie szczególnie urzekło. Postacie „Światło się mroczy” intrygują – autor zrywa ze schematami i – podobnie jak w „Pieśni Lodu i Ognia” – nie waha się przy kontrowersyjnych rozwiązaniach. Jego bohaterowie nigdy nie są krystalicznie czyści, zawsze mają jakieś wady, które irytują czytelnika. Nie postępują słusznie – często wręcz wydaje się, iż buntują się przeciw nakazom bycia idealnym herosem. Mimo tego właśnie to w nich można pokochać – są po prostu inni. Martin zaskoczył mnie w „Światło się mroczy”. Nie jest to powieść pełna akcji, jak mogłam się spodziewać – wręcz przeciwnie – płynie ona dość wolno i spokojnie, by przyspieszyć w kulminacyjnym momencie. Rozwiązania autora są nieoczekiwane, podobnie jak sama fabuła. Z pewnością ta historia najbardziej urzekła mnie dzięki dobrej kreacji tradycji i kultury oraz postaci. Jest to powieść nie tylko dla miłośników autora, ale także dla ciekawskich, którzy chcą się dowiedzieć – jak ten słynny George R.R. Martin zaczynał i czy faktycznie warto go czytać? „Prześlij mi to wspomnienie, a przybędę, nie zadając pytań.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Żywe Trupy. Tom III i IV - słuchowisko

Żywe Trupy. Tom III i IV - słuchowisko - Robert Kirkman Po pierwszych dwóch tomach „Żywych trupów” – chociaż nie obeszło się bez rozczarowań – czułam, że kolejna płyta ma szansę mnie zaskoczyć, a nawet wciągnąć bardziej od poprzedniego krążka. Postanowiłam zatem dać szansę kolejnej produkcji studia Sound Tropez oraz samemu „The Walking Dead”, którego serialu jestem ogromną fanką. Poprzednia część słuchowiska nie przypadła mi do gustu w całej rozciągłości. Było to moje pierwsze spotkanie z audiobookiem, którego nieco się obawiałam. Okazało się bowiem, że mimo naprawdę genialnej oprawy i samego wykonania, wciąż brakowało mi obrazu, czy też tekstu przed wzrokiem. Liczyłam zatem, iż wydarzenia w drugiej części produkcji, wciągną mnie zdecydowanie bardziej i – co za tym idzie – będę potrafiła skupić się na tej niecodziennej metodzie czytania. Po wydarzeniach w poprzedniej części grupa walczących o przetrwanie uciekinierów z Atlanty, na czele z byłym policjantem – Rickiem – dociera do opuszczonego więzienia. Nie jest ono jednak tak puste, jak można by było przypuszczać. Cały teren bowiem opanowały snuje, jednak to nie one są największym problemem – są nim byli więźniowie, z którymi będą zmuszeni zmierzyć się ocalali. Drugi krążek od Sound Tropez jest zdecydowanie inny od pierwszej części, co jest zarówno miłym zaskoczeniem, jak i poważną zaletą tej produkcji. Tym razem bowiem historia zagęszcza się, jest znacznie bardziej krwawa i mroczna. Czuć atmosferę grozy, której tak mi brakowało w ostatnich dwóch tomach, a która jest wręcz wymagana przy tematyce apokaliptycznej. Również tym razem byłam pod ogromnym wrażeniem muzyki i ogółem – efektów dźwiękowych. Były one jeszcze trafniej dobrane do scen, sytuacji, tworząc naprawdę realistyczny klimat. Pomijając już odgrywanie tła – odgłosy stąpania, mlaskanie zombie, czy też mniejsze detale – również wybrane elementy muzyczne, takie jak melodie czy też piosenki, kreowały atmosferę. Tym razem wręcz chłonęłam każdy dźwięk z przyjemnością wyobrażając sobie wydarzenia, a było to także znacznie prostsze. Również głosy naszych polskich aktorów, którzy wzięli udział w pierwszej na świecie dźwiękowej adaptacji kultowego komiksu, stanęły na wysokości zadania. Idealnie oddawali emocje, faktycznie grając. Jestem pod wielkim wrażeniem zwłaszcza pracy głównego bohatera Ricka, granego przez Jacka Rozenka. Wcielił się w rolę byłego policjanta całym sobą i myślę, że przekonałby każdego, iż w rzeczywistości nim jest. Cieszyłam się, iż tym razem zdecydowanie łatwiej odróżniałam postacie, które wcześniej nieznacznie się dla mnie różniły. Sama fabuła w tym miejscu różni się już znacząco od serialu, który oglądam na bieżąco i znam bardzo dobrze. Dzięki temu każdy fan „The Walking Dead” może z przyjemnością śledzić wydarzenia, których kompletnie się nie spodziewa. Czekają nas więc zupełnie inne przygody, a także sytuacje zagrożenia. Wiele znaczących elementów rozbiega się z ekranizacją, a nawet grupa ocalałych odznacza się zupełnie innymi cechami – nie tylko składa się z innych osób, ale także ich charaktery i zachowania zaskakują. Drugi krążek od Sound Tropez znacznie bardziej przypadł mi do gustu – zdecydowanie też zasługuje on na znaczek „dla dorosłych”. Spotykamy się bowiem nie tylko z wulgarnym językiem, ale również wieloma sytuacjami, które mrożą krew w żyłach – zwłaszcza jeśli chodzi o dehumanizację człowieka. Jestem naprawdę pod wrażeniem tej produkcji i – nie ukrywam – z niecierpliwością czekam na kolejną część. Jest to kawał naprawdę świetnej roboty, tym cięższej, gdyż jest to adaptacja komiksu. Nasze polskie studio podołało temu zadaniu i to na naprawdę wysokim poziomie. „Kto zabija – ten żyje.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Morze spokoju

Morze spokoju - Katja Millay Gatunek New Adult zdobywa coraz większą popularność. Chociaż jestem oddaną fanką fantastyki, czułam, iż „Morze spokoju”, jako powieść dla starszej młodzieży, może mnie wyjątkowo zainteresować. Zewsząd docierały do mnie pozytywne odzewy o tej pozycji i chociaż nie czytałam żadnej recenzji, stwierdziłam – dobrze, dajmy temu szansę. Ach, dlaczego tak późno się na to zdecydowałam?! Katja Millay dorastała na Florydzie i spędziła całe życie ukrywając się przed słońcem. Następnie przeprowadziła się do Nowego Jorku, gdzie chodziła do szkoły filmowej na Uniwersytecie Nowojorskim, przy okazji uciekając przed szczurami. Była nauczycielem scenopisarstwa w dawnym życiu, gdy zaczęła pisać opowiadanie w kuchni, próbując zignorować rosnącą górę prania. „Morze spokoju” jest jej pierwszą powieścią. Nastya Kashnikov przenosi się do innego miasta, gdzie będzie mieszkać ze swoją ciotką, Margot. Jest to dla niej forma terapii, a także ucieczki, którą sama wybrała. Dwa i pół roku temu wydarzyło się bowiem coś, co zmieniło całkowicie jej życie, a przede wszystkim – zniszczyło marzenia. Josh z kolei – w porównaniu do Nastyi – nie ma tajemnic. Wszyscy wiedzą, jaka tragedia go dotknęła i… z tego względu też odsunęli się od niego. Przed dwójką młodych ludzi staje trudne zadanie, bo jak na nowo nauczyć się ufać, wierzyć i wybaczać? Opis książki nie zdradzał wiele, jednak zachęcona dobrymi opiniami, chciałam wierzyć, iż nie będzie to kolejna powiastka o miłości, gdzie bohaterowie mieli okropną przeszłość i miłość miała ich wyzwolić. Była to moja największa obawa względem „Morza spokoju”, która szybko wyparowała pod ciosem genialnej narracji, a także dobrze skonstruowanej fabuły. Katja Millay mnie powaliła pod – prawie – każdym względem. Styl autorki przypomina mi ten z innych powieści dla młodzieży, które niedawno czytałam – chociażby z głośnego ostatnio „Hopeless” Colleen Hover. Tutaj również spotkamy się z wykorzystaniem narracji pamiętnikarskiej w pełnym rozumieniu tych słów. Opisy bowiem są nacechowane szybkimi, gwałtownymi emocjami, które zmieniają się z prędkością światła. Ten dynamizm przypomina gonitwę myśli, która buduje bardzo realistyczne tło akcji, jak i samą akcję. Nie zabrakło zatem w „Morzu spokoju” odpowiedniego tempa, a autorka zbudowała – mimo wszystko – pełnowymiarowy świat. Sama fabuła książki bazuje na tajemnicy Nastyi. Dostajemy jedynie szczątkowe informacje, które choć łączymy w całość i wydają się spójne – nie są wystarczające. Bardzo zaintrygowało mnie to podczas lektury, gdyż dopóki nie skończymy całej powieści, nie poznamy sami sekretu bohaterki. To w znaczący sposób ciągnie akcję. Odkrycie tajemnicy Nastyi miało być dla mnie wielkim bum, jednak pod tym względem Millay mnie zawiodła. Oczekiwałam czegoś znacznie lepszego, biorąc pod uwagę całość powieści. Niemniej miłym zaskoczeniem historii było ujęcie wątku romantycznego, który nie wydawał się tak banalny, czego najbardziej się obawiałam. Myślę, iż największa zasługa powodzenia tej miłości była sama kreacja bohaterów. Są oni bowiem naprawdę dobrze skonstruowani – posiadają przeszłość, która w znaczący sposób wpłynęła na ich charakter. Nastya jest niezwykle tajemniczą postacią, która zdecydowanie wyróżnia się na tle innych kobiecych postaci, jakie poznałam. Nie nazwałabym jej odważną, a zdeterminowaną bohaterką, która ma swój ściśle określony cel. Ma swoje dziwne zwyczaje i upodobania, co sprawia, że jest jeszcze bardziej oryginalna. Podobnie sprawa ma się z Joshem, który jest jednym z tych nowoczesnych typów postaci – podobnie jak Nastya odznacza się niecodziennym hobby i skomplikowaną osobowością. „Morze spokoju” to naprawdę świetna, dynamiczna powieść, która zaskoczy niejedną osobę swoim głębokim – nawet filozoficznym – przesłaniem i samą historią. Katja Millay stworzyła wciągającą opowieść o świecie bez magii i cudów, gdzie rzeczywistość jest brutalna, ale co za tym idzie – prawdziwa. „Czasami rzeczywistość tak mocno przyciska mnie do ziemi, że dziwię się, jakim sposobem nadal jestem w stanie oderwać od niej stopy.” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Gra o miłość

Gra o miłość - Eve Edwards Często gdy sięgam po jakąś prostą serię, mam zbyt wysokie wymagania, co do kolejnych jej tomów. Rozpoczynając swoją przygodę z „Alchemią miłości” – która okazała się naprawdę przyjemną lekturą – popełniłam ten taktyczny błąd przy drugim tomie - „Demonach miłości”. Myślę, że na moją ocenę „Gry o miłość” wpłynęło zatem to, iż czytałam ją w sporym odstępie od poprzednich części, a także… sam fakt, iż ta powieść była po prostu dobra – ba, najlepsza z tych trzech. Eve Edwards może poszczycić się doktoratem z Oxfordu. Swoje powieści traktuje naprawdę poważnie, chcąc w pełni odzwierciedlić epokę, do której dąży. Właśnie dlatego spędza czas na oglądaniu wnętrz starych zamków, turniejach rycerskich, czy nawet ucztach w stylu elżbietańskim. Wsiąknęła tak bardzo w te czasy, iż opanowała elegancką sztukę jedzenia bez widelca, tak słynną w czasach Tudorów. Mieszka w Oxsfordzie z mężem i dziećmi. „Gra o miłość” opowiada losy zupełnie bocznej linii rodu Laceyów. Christopher Turner – potomek hrabiego Dorset z nieprawego łoża – nigdy nie był prawdziwie wierzący. Do czasu, gdy na jego drodze stanął anioł w czystej, ludzkiej postaci – panna Mercy Hart. Na drodze ich miłości jednak staje pochodzenia i zawód Turnera, gdyż jest on aktorem, a teatr w wyobrażeniach purytańskiej rodziny jego ukochanej jest siedliskiem najpodlejszego zła. Co zatem musi zrobić para, by wygrać batalię o swoje uczucie? Nie można ukrywać, iż książki Edwards są przewidywalne, bo taka istotnie jest prawda. Od początku oczekujemy szczęśliwego zakończenia historii, a jedynym pytanie jest – jak do niego dojdzie? O ile w poprzednich tomach serii akcja wydała się nieco spokojna, to w „Grze o miłość” autorka diametralnie zmieniła swoją koncepcję, sprawiając, iż wydarzenia w trzeciej części były faktycznie… lepiej dopracowane. Styl autorki nabrał pewnej gładkości – zwłaszcza w opisywaniu sytuacji, dla których tempo jest niezwykle ważne. Opisy były bardziej dynamiczne, jednak nie straciły przez to na plastyczności. Tło akcji było znacznie lepiej opracowane, zwłaszcza pod względem historycznym. Edwards skupiła się na ukazaniu teatralnego życia, konkretyzując czasy elżbietańskie. Wpłynęło to na atmosferę powieści – „Gra o miłość” była pełniejsza w emocje, a także humor, którego brakowało mi w poprzednich tomach. Dodatkowym atutem było ujęcie sytuacji z wielu stron – nie tylko zakochanej pary. Fabuła zdecydowanie mnie zaskoczyła, gdyż autorka tym razem faktycznie sprawiła, że z zapałem kartkowałam strony – było dramatycznie i zabawnie. Te momenty przeplatały się w taki sposób, iż powstała z nich łatwa w odbiorze, ekscytująca mieszanka. Niestety, żałuję, iż wciąż czuć było pewnego rodzaju naiwność w losach bohaterów – to, co miało być czarne, a co białe, takie pozostało. Ta przewidywalność czasami się chwiała, niemniej w większości przypadków już na początku lektury, mogliśmy wydać osąd nad jakimś wątkiem i zazwyczaj mieliśmy rację. Same postacie uzupełniały się wzajemnie i nie wydawały się sztuczne. Przede wszystkim do gustu przypadł mi Kit Turner, który w jednej chwili – dosłownie – rażony piorunem, pokochał niewinną Mercy. Jego droga do jej serca bawi i wzrusza jednocześnie. Jest to bohater niezwykle barwny, podobnie jak ubranie, które nosi. Ma w sobie niezwykłe pokłady poczucia humoru, a także jest personą prawdziwie uczuciową. Christopher ma w sobie pasję i zdecydowanie to jedna z najjaskrawszych postaci tej serii. „Gra o miłość” pozytywnie mnie zaskoczyła, umilając dwa wieczory. To krótka, szybka do przeczytania pozycja, która jest niezwykle urocza. Przedstawia historię pięknej miłości i potrafi wciągnąć. Jeśli ktoś szuka przyjemnej powieści o naprawdę czarownym uczuciu – zdecydowanie powinien zdecydować się na tę serię, a zwłaszcza… ten tom. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Odmieniec. Zakon Ciemności

Odmieniec. Zakon Ciemności - Philippa Gregory Będąc miłośnikiem historii, wciąż wypominałam sobie, iż nigdy nie sięgnęłam po prozę Philippy Gregory. Jest to chyba jedna z najbardziej rozpoznawalnych autorek, sięgających do tematów dawnych dziejów. Paradoksalnie rozpoczęłam z nią przygodę nie od cyklu o Tudorach – mimo ogromnych chęci – a dzięki nowej serii dla młodzieży. Jak poradziła sobie zatem królowa fikcji historycznej? Philippa Gregory jest z wykształcenia historykiem. Była już znaną pisarką, gdy zaciekawiły ją czasy angielskiej dynastii Tudorów. To właśnie powieść „Kochanice króla” przyniosła jej sławę na całym świecie. Na podstawie tej książki powstała naprawdę dobra ekranizacja w reżyserii Justina Chadwicka. Gregory jest znana również z innych bestsellerów, w których akcja głównie jest osadzona w czasach Tudorów oraz cyklu, który stał się podstawą serialu "The Cousins’ War”. „Odmieniec” z kolei jest pierwszym tomem cyklu „Zakon Ciemności”. Druga część – „Krucjata” – również jest dostępna w sprzedaży w Polsce. Luca Vero nie spodziewał się, iż już jako nowicjusz ma szansę zostać inkwizytorem, a także rozpocząć prawdziwe misje zlecone przez samego papieża. Staje zatem przed naprawdę trudnym zadaniem. Trafia do opactwa w Lucretilli, które – być może – jest jednym z pierwszych znaków końca świata. Zakonnice bowiem wykazują wszelkie oznaki obłędu. Czy jest to w istocie związane z przybyciem do klasztoru nowej ksieni – Izoldy, córki władcy tych ziem, która z pewnością nie jest stworzona do zakonnego życia? A może za opętaniem zakonnic stoi coś znacznie bardziej… tajemniczego? Rzadko sięgam po książki, w których to głównym bohaterem jest mężczyzna – a tak to się stało w przypadku „Odmieńca”, na co opis stworzony przez wydawnictwo nie wskazywał. Byłam jednak niezwykle zdeterminowana, by przeczytać tę książkę i poznać tajemnice w niej zawarte. Dawno nie miałam przyjemności spotkania powieści, która traktowałaby o średniowieczu – a XV wiek szalenie mnie ciekawi – a także zahaczała o pewne tematy mistyczne. Jak się okazało jednak fabuła była dość prosta i pod niektórymi względami przewidywalna. Zabrakło mi w nich elementu zaskoczenia, gdyż w istocie choć intryga wydawała się niezwykle mroczna, jej rozwiązanie pokryło się z moimi przypuszczeniami. Nie zmienia to faktu, iż spodobało mi się tło fabularne, gdyż Gregory dobrała je naprawdę mistrzowsko. Mimo braku nieprawdopodobnych rozwiązań wątków, jest to historia bardzo przyjemna w odbiorze, przy której można się zrelaksować. Myślę, iż największym plusem „Odmieńca” jest natomiast język, który tworzy łatwą w odczycie fabułę, a także bardzo intrygującą atmosferę. Gregory gra z językiem – jej opisy są dopracowane, a jej rzeczywistości nie brakuje nic. Te plastyczne obrazy z łatwością wchodzą człowiekowi do głowy i nie ukrywam – mają magię. Klimat „Odmieńca” jest bardzo specyficzny, z jednej strony uważam, że to powieść dla młodzieży, z drugiej zaś niepokojąca atmosfera wyróżnia ją na tle innych takich książek. Bohaterowie Gregory są pełnokrwiści – z łatwością potrafiłam sobie ich wyobrazić. Ponadto odbiegają od siebie i nie są plastikowi. Każdy z nich odznacza się innymi cechami, które sprawiają, że łączą się w bardzo dopasowaną do siebie społeczność. Żałuję, iż sam tytuł powieści nie został obszerniej wytłumaczony, chociaż wszystko na to wskazywało. Sam termin – „odmieniec” – powtarza się, jest wspominany, lecz zaraz szybko ulatuje z fabuły. Pod tym względem czuję pewnego rodzaju niedosyt. Powieść Philippy Gregory to coś zupełnie innego na rynku, z czym do tej pory się nie spotkałam. Mimo mankamentów fabularnych, jest to pozycja, która niezwykle umiliła mi czas i przeniosła do czasów, które mnie osobiście interesują. Nie jest to jednak książka jedynie dla osób, które lubią historię – tematyka zawarta w „Odmieńcu” zainteresuje każdego pasjonata mrocznego klimatu. Z pewnością niedługo sięgnę po „Krucjatę”, w której – mam nadzieję – zaznam jeszcze więcej przygód. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Szubienicznik. Falsum et verum

Szubienicznik. Falsum et verum - Jacek Piekara Piekara wielokrotnie mnie zaskakiwał, więc zakończenie części pierwszej „Szubienicznika” starałam się przyjąć na klatę. Cliffhanger jest dość powszechnie używanym zabiegiem i – nie ukrywajmy – bardzo skutecznym. Nie wyobrażałam sobie, że nie poznam rozwiązania sytuacji, a także całej historii. Z tym większą ochotą sięgnęłam po „Falsum et verum” – czyli fałsz i prawdę. W istocie ten tytuł mówi wszystko. Jacek Piekara to jeden z najsławniejszych polskich pisarzy fantasy. Pracował jako zastępca redaktora naczelnego magazynu „Click” i „Game Ranking” oraz naczelny magazynu „Fantasy”. Studiował psychologię i prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Debiutował w 1983 opowiadaniem „Wszystkie twarze szatana” na łamach miesięcznika "Fantastyka". Współpracował przy tworzeniu scenariuszu do gry „Książę i tchórz”, gdzie występuje postać z jego opowiadań, a w którą grę miałam przyjemność grać. Zaskakuje i prowokuje swoimi historiami. „Szubienicznik” to zupełnie inna tematycznie powieść autora. Na dworze stolnika Ligęzy wciąż przebywają tajemniczy goście. Za sprawą tropiciela złoczyńców – Jacka Zaremby – sytuacja powoli się rozjaśnia. Okazuje się, iż pozornie niepowiązanych ze sobą ludzi, łączy coś więcej poza nieszczęściem, które spadło na nich – być może – z pomocą samego diabła w ludzkiej postaci. Podstarości Zaremba zostaje jednak oskarżony o okrutne zbrodnie. Czy dowiedzie swojej niewinności, a może… nie ma czego udowadniać i w istocie jestem wilkiem w owczej skórze? Moja przygoda z Piekarą, a także jego nowym cyklem trwa nadal. Po pierwszej części „Szubienicznika” nie byłam pewna, czego powinnam się spodziewać. Dramatyczne zakończenie wskazywało na przyspieszenie akcji, a także rozwiązanie kilku istotnych kwestii. Nie mogę powiedzieć, iż byłam zawiedziona odpowiedziami – prędzej autor całkowicie mnie zdziwił. Akcja bowiem wciąż odbywa się w konwencji wspomnień i opowieści – to na tym bazuje Piekara w „Szubieniczniku”. Jest ich jednak znacznie mniej niż w poprzednim tomie. Tym razem autor postawił na rozbudowanie fabuły pod względem politycznym, co mnie – miłośnika historii – szczególnie zaintrygowało. Treść książki została bardzo urozmaicona przez te elementy. Ponadto można zauważyć, iż napięcie między postaciami narasta, a sama tajemnica – mimo wskazówek – nie staje się łatwiejsza do rozwiązania dla odbiorcy. Nie sposób też nie wspomnieć o urzekającym rubasznym humorze „Szubieniczka” – w tej części nawet bardziej widocznego. Niezmiennie zachwycam się językiem Piekary w tym cyklu. Jestem pod ogromnym wrażeniem, jak jednolitą formę stworzył – jego stylizacja na język XVII wieku jest bardzo zrozumiała dla współczesnego czytelnika, a także – co jest ogromnym plusem – między pierwszą częścią „Szubienicznika” a „Falsum et verum” nie ma żadnych różnic pod tym względem. Dzięki temu, iż czytałam te dwa tomy bez przerwy czasowej, zauważyłam, iż Piekara ma naprawdę zgodny język w tej serii. Jacek Zaremba to postać, którą polubiłam już od pierwszych stron – jest niezwykle cynicznym, trzeźwo spoglądającym na świat człowiekiem. Ponadto zadziwia bystrością umysłu i sprytem. Te dwie cechy udowodnił w pełni właśnie w „Falsum et verum”. To bohater, który jest nakreślony niezwykle dokładnie – nie ma w jego charakterze niedomówień, a zaskakuje na każdym kroku. Jacek Piekara stworzył naprawdę dopracowaną intrygę, którą ciężko rozgryźć nawet po dwóch tomach historii. Na próżno szukałam w każdym słowie odpowiedzi – poznałam jedynie ich kilka. Nad książka wciąż unosi się mgła tajemnicy i muszę przyznać, że ten niespotykany kryminał… podbija moje serce. Akcja zaczyna pędzić do przodu, a wraz z tym wzrasta napięcie. Poziom skomplikowania tej historii zadziwia z każdą stroną. „Szubienicznik” to historia na naprawdę dobrym poziomie, po którą powinien sięgnąć każdy miłośnik kryminałów, historii, a także samego Piekary. Autor po raz kolejny pozostawił mnie skonfundowaną, namnożył pytań i nie wyjawił wiele. Liczę jednak, iż w kolejnym tomie tej prężnie rozwijającej się intrygi, uchyli choć rąbka tajemnicy. Myślę też, że wtedy… powali mnie na łopatki. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Szubienicznik

Szubienicznik - Jacek Piekara Mam kilka pasji w życiu. Jedną z nich jest z pewnością historia, o której wie każdy, kto zna mnie mniej lub bardziej. Chociaż dzieje Polski nigdy mnie nie porywały, wiedziałam, iż nigdy nie uniknę tych tematów w szkole. Ostatecznie jednak zaintrygowały mnie dzieje polskich szlachciców – ich dążenie do objęcia – jakby nie patrzeć – władzy w państwie i pojmowanie wolności. W mojej drodze do poznawania ich kultury jestem na razie na początku. Dobrą kontynuacją tej ścieżki okazała się powieść Jacka Piekary, czyli jednego z moich ulubionych polskich autorów. Jacek Piekara to jeden z najsławniejszych polskich pisarzy fantasy. Pracował jako zastępca redaktora naczelnego magazynu „Click” i „Game Ranking” oraz naczelny magazynu „Fantasy”. Studiował psychologię i prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Debiutował w 1983 opowiadaniem „Wszystkie twarze szatana” na łamach miesięcznika "Fantastyka". Współpracował przy tworzeniu scenariuszu do gry „Książę i tchórz”, gdzie występuje postać z jego opowiadań, a w którą grę miałam przyjemność grać. Zaskakuje i prowokuje swoimi historiami. „Szubienicznik” to zupełnie inna tematycznie powieść autora. W majątku stolnika Ligęzy zgromadzili się zupełnie obcy sobie ludzie i – co najważniejsze – nawet sam gospodarz ich nie zna. Kto i po co napisał do wspomnianych osób zaproszenie w imieniu właściciela domu? Jaki miał w tym cel? Tę zagadkę spróbuje rozwiązać podstarości Jacek Zaremba – mężczyzna o trzeźwym spojrzeniu, podchodzący do życia z niezwykłym cynizmem, a przede wszystkim – uznany tropiciel złoczyńców. Co łączy zgromadzonych w domu stolnika i… co wyniknie z tego niezwykłego spotkania? Nie jestem fanką kryminalnych historii, lecz nawet to nie było w stanie odciągnąć mnie od – dość świeżej – powieści Piekary. Zaintrygowana inspiracjami historycznymi autora, a także znając już jego bardzo żywy, dokładny styl, czułam, iż ta opowieść może mnie zaskoczyć i oczarować. W gruncie rzeczy – nie pomyliłam się, gdyż tę grubą księgę przeczytałam w ekspresowym tempie, nie zważając na piekielnie długie rozdziały. Styl Piekary, jak wspomniałam, jest naprawdę bardzo przyjemny w odbiorze. Autor pisze niezwykle realistycznie – jego rzeczywistość jest dopieszczona i wręcz poraża szczegółami. W „Szubieniczniku” Piekara przeszedł wręcz sam siebie, tworząc bardzo spójną formę tekstu. Postawił bowiem na dość lekką stylizację języka, odpowiednią dla XVII wieku, ale równocześnie zrozumiałą dla współczesnego czytelnika. Dodatkowo opisy cechuje interesujący, gawędziarski wydźwięk. Sama fabuła jest dość zaskakująca – jest ona oparta głównie na historiach. Postacie bowiem w czasie realnym robią jedynie kilka rzeczy – siedzą, piją i jedzą. Dodatkowo poznają historie zgromadzonych w domu stolnika osób. Tym sposobem można wysnuć wniosek, iż prawdziwej akcji nie ma – istnieje ona jedynie w opowieściach. Nie można jednak zarzucić Piekarze, iż przez te retrospekcje historia traci. Jest ona bardzo dopracowana, a wskazówek do odgadnięcia tajemnicy jest naprawdę niewiele. Tym bardziej zaskakuje zakończenie, po którym można jedynie – a raczej trzeba – sięgnąć po kolejny tom historii. Postacie Piekary są bardzo realistyczne, a przy tym każdy odznacza się innym charakterem i cechami szczególnymi. Zawsze z przyjemnością poznaję jego nowych bohaterów i tym razem również tak było. Od postaci bystrych i błyskotliwych do pijusów ze skłonnościami do hazardu. Ten przekrój jest dość szeroki, co sprawia, że nie spotkamy dwóch identycznych charakterów. Przygoda z „Szubienicznikiem” szczególnie mnie zaintrygowała i cieszę się, że już mogę zabrać się za drugi tom, który mam nadzieję, iż wyjaśni mi znacznie więcej. Ta historia jest niezwykle odświeżająca i inna od tego, co możemy spotkać na polskim rynku wydawniczym. Nie pozostaje nic innego, jak poddać się naszej historii i polskim szlachcicom – uraczą dobrym trunkiem i jadłem, a nawet opowiedzą coś fantazyjnego. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Żywe Trupy. Tom I i II - słuchowisko

Żywe Trupy.  Tom I i II - słuchowisko - Robert Kirkman Nigdy nie miałam przyjemności wysłuchania jakiegokolwiek audiobooka. Miałam wrażenie, iż jest to „zabawka” nie dla mnie – bo jak to jest nie mieć jakiegokolwiek tekstu przed oczami i słuchać historii? Obawiałam się tego, iż będę mieć problemy ze skupieniem na wydarzeniach i po takiej przygodzie pozostanie więcej goryczy niż radości ze spróbowania czegoś nowego. Na mój pierwszy raz wybrałam „Żywe trupy”, czyli słuchowisko na podstawie słynnego komiksu, a także jeszcze bardziej słynnego – serialu – którego jestem ogromną fanką. Rick był wzorowym policjantem w małym amerykańskim miasteczku. Jest to jednak zdecydowanie czas przeszły. Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia mężczyzna zostaje postrzelony podczas pościgu – zapada w śpiączkę. Gdy się z niej wybudza, nie zastaje już świata sprzed wypadku. Rick staje przed naprawdę trudnym zadaniem – musi odnaleźć swoją żonę i syna, a także… nie dać się zjeść przez żywe trupy. Jest to pierwsze słuchowisko na podstawie kultowego komiksu „The Walking Dead”. W przedsięwzięciu wzięli udział między innymi: Krzysztof Banaszyk (Narrator), Anna Dereszowska (Lori), Jacek Rozenek (Rick) oraz Szymon Bobrowski (Shane). Pomysł na stworzenie słuchowiska na podstawie komiksu wydawał mi się dość surrealistyczny. Pozytywne opinie, które usłyszałam jednak o tym dziele, sprawiły, iż gdy tylko udało mi się zdobyć audiobook, postanowiłam zaryzykować. Byłam ciekawa, jak autorzy poradzili sobie z utrzymaniem klimatu samymi dźwiękami i to, co otrzymałam… całkowicie mnie powaliło. Nie spodziewałam się tak dobrej muzycznej aranżacji – warto bowiem zauważyć, iż tło akcji zostało bardzo dopracowane. Otaczają nas efekty dźwiękowe na naprawdę wysokim poziomie – od szumu wiatru poprzez zgrzytnięcie drzwi, wystrzał pistoletu aż do… mlaskania zombie. Tworzy to naprawdę realistyczną atmosferę, która sprawia, iż jeszcze łatwiej zagłębiamy się w historię. Muszę jednak zauważyć, iż dźwięki tego typu sprawiają, że czuje się pewnego rodzaju niedosyt – brakuje bowiem obrazu. Podczas słuchania „Żywych trupów” miałam wrażenie, iż jest to ścieżka dźwiękowa serialu, a ja rezygnuję z oglądania i jedynie słucham. Jestem również pod wrażeniem pracy naszych polskich aktorów, którzy naprawdę dobrze wpasowli się w tę historię. Początkowo ciężko było mi przestawić się ze znanych mi głosów postaci z serialu na te narodowe – szybko jednak zauważyłam, iż one niezwykle pasują do granych bohaterów. Nie mogę jednak potraktować z przymrużeniem oka bardzo istotnego mankamentu, który drażnił mnie przez cały czas trwania słuchowiska. Bardzo łatwo bowiem pogubić się w głosach postaci, co niestety przeszkadza w odbieraniu całkowitej przyjemności z historii. Kiedy dodatkowo przerwiemy na jakiś czas poznawanie „Żywych trupów”, wtedy zabawa z bohaterami i ich odtwórcami rozpoczyna się od nowa. Między serialem, który znam naprawdę dobrze, a słuchowiskiem na podstawie komiksu można odnaleźć naprawdę wiele znaczących różnic, wpływających w istotny sposób na rozwój fabuły. Sprawiło to, że tym ciekawiej słuchałam wydarzeń zawartych w dwunastu zeszytach „Żywych trupów”. Ciężko było mi przewidzieć, co stanie się za chwilę. Nie jestem pewna, czy ta forma „czytania” mi odpowiada. Muszę przyznać, iż jest ona interesująca jedynie na podróże, gdy człowiek naprawdę nie ma co robić, a wyglądanie przez okno trzeba czymś umilić. W innym wypadku odgłosy mlaskania i sama historia prób przetrwania postaci – może się nudzić. Wykonanie jest na naprawdę dobrym poziomie, ale ostatecznie polecam serial lub pierwowzór – komiks. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Atak Tytanów tom 01

Atak Tytanów tom 01 - Isayama Hajime „Atak tytanów” to seria, która odniosła naprawdę ogromny sukces. Naprawdę długo wzbraniałam się przed zapoznaniem z anime. Starałam się przeczekać falę zachwytu i na spokojnie obejrzeć to, o czym tak głośno wypowiadano się na forach. Moją decyzję przyspieszyło wydanie przez JPF „Shingeki no kyojin” w wersji papierowej. Cóż, przepadłam… Hajime Isayama jest japońskim mangaką, urodzonym w Ōyama, Ōita. Jego pierwsza, wciąż wydawana, seria – „Atak tytanów” – zdobyła ogromną popularność. Ceni takich autorów jak Kentaro Miura – mangaka „Berserka” – czy też Ryōji Minagawa, którego „ARMS” niezwykle wpłynęło na twórczość samego Hajime. Za „Shingeki no kyojin” zdobył trzy lata temu nagrodę na Kodansha Manga Award w kategorii shonen. Myślę, iż każdy z nas potrafi wyobrazić sobie istoty, które przewyższają ludzkość i są w stanie ją zniszczyć. Oto świat, w którym nie ma miejsca dla człowieka – jest on bowiem niemal w całości opanowany przez tytanów. Kilkumetrowe potwory krążą bez celu po ziemi i wydawałoby się, iż ich jedynym celem jest pożeranie niedobitków ludzkości, schronionych za masywnymi murami. Od czasu, gdy pojawiły się na świecie minęło ponad sto lat i ludzie już zapomnieli, czym jest przerażenie na widok tych istot. Jednak niedługo ich pozorny spokój zostanie brutalnie przerwany… Przyznam szczerze, że już od pierwszych stron czułam, iż mam do czynienia z historią, która będzie naprawdę oryginalna. Nie spotkałam się wcześniej z podobnym wykorzystaniem motywu inwazji, niejakiej zagłady ludzkości. Pozostało zatem pytanie, czy autor już w pierwszym tomie jest mnie w stanie zainteresować w taki sposób, bym chciała kupić kolejne części, a także zobaczyć – tak zachwalane – anime? Nie ukrywam, iż fabuła niezwykle intryguje. Wydawałoby się, iż tak krótka pozycja nie jest w stanie wciągnąć człowieka w swój świat w taki sposób, by ten myślał o historii jeszcze przez tydzień, ale Hajime Isayama jednak dokonał tego. Muszę przyznać, iż mangaka naprawdę wie, jak chce modyfikować swoją opowieść. Nie boi się drastycznych, okrutnych scen, które wstrząsają czytelnikiem. W „Ataku tytanów” – mimo całej brutalności – nie zabrakło też miejsca na chociażby sceny ze zwykłego życia mieszkańców, chociaż stoją one w mniejszości wobec momentów zagrożenia. Sporym zaskoczeniem było dla mnie wyczuwalne tempo akcji, które naprawdę było szybkie i gwałtowne. Wydarzenia płynęły z niezwykła swobodą, zarzucając nas wieloma skrajnymi emocjami. Niewątpliwą – i dodatkową – zaletą jest również strona wizualna „Ataku tytanów”, gdyż rysunki Hajime Isayamy odznaczają się grubą, ciężką – i smoliście czarną – kreską, która w istotny sposób buduje atmosferę historii. Obrazy są niezwykle dynamiczne, zamaszyste grafiki stanowią większość tej pozycji. Nieczęsto czytam mangi o tak prostej kresce – nie ukrywam, iż zdobienia i przepych robią na mnie wrażenie – jednak minimalizm „Shingeki no kyojin” sprawia, iż tę mangę czyta się lepiej. Skupiamy się bowiem na szybkości i wydarzeniach. Sami bohaterowie nie przypadli mi do gustu w taki sposób, bym im kibicowała. Eren Yeager jest – w jakimś stopniu – główną postacią, która niestety irytuje na każdym kroku. Nie odznacza się niczym specjalnym oprócz ogromnej wściekłości, która w nim drzemie i chęci zniszczenia wszystkich tytanów. Pół biedy, gdyby faktycznie chłopak przejawiał jakikolwiek talent do tego – niestety, wielokrotnie zawodzi i skupia się jedynie na swoich odczuciach. Inaczej ma się sytuacja z Mikasą Ackerman, która jest jego nieodzowną towarzyszką – jest to postać niezwykle milcząca i tajemnicza, co sprawia, iż chcielibyśmy dowiedzieć się o niej więcej. Przyznam szczerze, iż historia Hajime Isayamy zaintrygowała mnie w taki sposób, że zaraz po lekturze spędziłam długie godziny z anime. Niestety, emocje w oglądaniu i czytaniu znacznie się różnią i muszę oddać honor wersji animowanej – przekazuje ona znacznie więcej emocji, w porównaniu z pierwszym tomem. Myślę jednak, iż mimo wszystko jest to opowieść, która zaintryguje każdego – nie tylko fana anime, ale również zwykłych, szarych ludzi, zainteresowanych tematem „kto jeszcze mógłby dokopać człowiekowi?”. Z przyjemnością zapoznam się z drugim tomem już niedługo. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Pakt złodziejki

Pakt Złodziejki - Ari Marmell, Klaudia Kubis Lubię powieści, które zawierają w sobie dużo akcji – na tyle dużo, bym nie chciała odkładać ich nawet na chwilę. Miłym dodatkiem jest również silna bohaterka, która zaskakuje bezwzględnością na każdym kroku. Kiedy zatem usłyszałam o „Pakcie złodziejki”, byłam ciekawa, czy ta pozycja wyróżnia się na tle innych o bardzo zbliżonej tematyce. Nie ukrywam – moje uczucia są mieszane, bo mimo tego, iż nie oczekiwałam po tej książce wiele, a jedynie dobrej zabawy, to… były elementy, których wybaczyć nie mogę. Ari Marmell chętnie opowiedziałby czytelnikom o wspaniałych posadach i przygodach, które doprowadziły go do pisania, jednakże… te historie nie byłyby prawdą. W istocie najbardziej emocjonującymi rzeczami w jego życiu jest wkład w Dungeons&Dragons oraz inne gry RPG. „Pakt złodziejki” jest jego pierwszą książką dla młodzieży. Aktualnie mieszka z żoną i dwoma kotami w niezwykle zagraconym mieszkaniu. Potrafisz sobie wyobrazić, iż tracisz wszystko? Bezpieczny kąt, ludzi, których kochasz oraz własną tożsamość? Adrienne Satti doświadczyła tego wszystkiego – niemal równocześnie. Mimo tego nie opuściła nigdy Davillon, znając tylko to miasto i będąc z nim dziwnie związana. Znana była jako Postrzelona – szalona złodziejka. Razem ze swoim bóstwem – Olgunem – próbuje zrozumieć, co i dlaczego stało się w jej życiu dwa lata temu. Pomysł na tę powieść nie wydawał się zawierać nic, czego nie znaleźlibyśmy w innych historiach tego typu. Początkowo naprawdę „Pakt złodziejki” wypadł niezbyt atrakcyjnie, jednak po około stu stronach… autor, jakby na nowo odzyskał chęć pisania i historia Adrienne rozwinęła się w bardzo zaskakujący sposób. Dobrym fabularnie strzałem było z pewnością umieszczenie wątku religijnego, który odegrał w książce niezwykle ważną rolę. Autor w bardzo interesujący sposób poruszył temat istnienia boga wraz z jego wyznawcami, a także to, jak oddziałują oni między sobą. Ten koncept – rozważany nie tylko w tej pozycji – dodał wiele realizmu, a także napędził akcję, która początkowo nie porywała. Ponadto sama fabuła rozwijała się dość szybko – autor wymieszał w książce nie tylko motywy religijne, ale dodał również walki, złodziei i… czarną magię. Stworzył tym samym mieszankę wybuchową, która naprawdę porywała. Język Marmella jest bardzo plastyczny – tworzy rzeczywistość, która jest wyraźnie nakreślona, dzięki czemu potrafimy odtworzyć wszystkie obrazy w głowie. Nie boi się nieco krwawych opisów, a jego opisy walki naprawdę robią wrażenie, mimo iż książka nie jest porażająca objętościowo. Jego opisy są dynamiczne i dokładne, co sprawia, że każde słowo czyta się z prawdziwą przyjemnością. Moim największym zarzutem do „Paktu złodziejki” jest z pewnością chaos związany z chronologią. Autor bowiem przeplata wydarzenia – każdy rozdział otrzymuje podtytuł o czasie akcji, przez co główny wątek – poszukiwanie prawdy przez bohaterkę – bardzo się rozmywa. Skutkiem tego, iż wydarzenia dzieją się na wielu płaszczyznach, jest trudność w zapanowaniu nad bałaganem fabularnym. Zabrakło mi płynności. Bohaterowie w „Pakcie złodziejki” niestety nie są bardzo rozbudowani. Jedynie Adrienne Satti jest postacią dopieszczoną – o całej gamie emocji, której zachowanie i charakter są ściśle określone. To postać faktycznie bardzo szalona – nie waha się ryzykować i jest niezwykle uparta. Reszta bohaterów jest owiana tajemnicą, którą ciężko rozgryźć, co nie ukrywam – rozczarowuje. Miałam wrażenie, iż autor nie pozwala nam nawet rozwiązać ich sekretów. „Pakt złodziejki” to książka o naprawdę genialnym pomyśle, który wciąga od pierwszych stron. Nie spodziewałam się tak oryginalnej nici przewodniej w historii, gdzie utarte schematy miały być na porządku dziennym. Mimo mankamentów chronologicznych, warto sięgnąć po tę powieść, jeśli szukacie czegoś rozluźniającego z dobrym – naprawdę dobrym – konceptem. „Obserwowała stamtąd, bezradna, jak świat pod nią tonął w czerwieni…” Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Hopeless

Hopeless - Colleen Hoover Przychodzi taki moment, kiedy trafiamy w naszej czytelniczej przygodzie na perełkę. Czasami czujemy, że będzie to ta wyjątkowa pozycja, innym razem jesteśmy zdziwieni. Z pewnością nie spodziewałam się po „Hopeless” tego, co otrzymałam. Zaskoczyła mnie pozytywnie, pochłaniając i wciągając do swojego świata w taki sposób, iż czuję, że – być może – jest to najlepsza premiera czerwca. Uwierzcie, że pierwszy raz tak ciężko sklecić mi słowa o książce, którą przeczytałam. Colleen Hoover jest pisarzem, matką, ninja, żoną, fanką The Avett Brothers oraz zatwardziałym realistą. Kocha muzykę i nie wyobraża sobie bez niej życia – chętnie przyjmuje propozycje fanów z nowymi utworami do słuchania. Uważa, że jest prawdziwie uzależniona od dietetycznej pepsi. W Polsce zostały już wydane dwie jej książki – „Pułapka uczuć” oraz właśnie „Hopeless”. Sky wiedzie życie zupełnie inne od reszty jej rówieśników – uczy się w domu i w gruncie rzeczy nie ma dostępu do takich cudów techniki, jak Internet, telewizja, czy nawet telefon komórkowy. Jej jedyną rozrywką jest spędzanie czasu z przyjaciółką z sąsiedniego domu, Six. Wszystko zmienia się diametralnie, gdy postanawia iść w ostatnim roku nauki do szkoły. Właśnie wtedy poznaje Deana Holdera – chłopaka o równie złej reputacji, co jej. Mimo tego, tylko on wzbudza w niej emocje, jakich nigdy w życiu nie zaznała. Gdy poznają się lepiej, Sky odkrywa, iż Holder nie jest tym za kogo się podaje, a także zna ją znacznie lepiej, niż dziewczynie się wydawało. Wszystko wskazywało na to, iż mam do czynienia z przyjemną powieścią młodzieżową, która tylko potwierdzi, iż moje wakacje trwają. Miałam wrażenie, iż będzie to sielankowa historia, jakich wiele na naszym rynku wydawniczym. Autorka nie wyprowadzała mnie z błędu przez pierwsze sto stron, tworząc uroczą - nieco romantyczno-erotyczną – atmosferę, podkreślającą rodzące się głębokie uczucie między dwojgiem nastolatków. Aż dochodzimy do pewnego momentu, gdzie odwrotu już nie ma – wtedy trzeba przeczytać książkę do końca, prawie bez przerwy. Pomysł na fabułę nie wydawał się odkrywczy, jednak moje zdanie dość szybko zostało zmienione. Autorka zadziwia, a nawet szokuje swoim konceptem. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką ilością emocji w tekście, które istotnie napędzały fabułę. Hoover nie wahała się, jeśli chodzi o drastyczne rozwiązania i nawet jeśli jesteśmy w stanie domyślić się niektórych rozwiązań – wciąż powtarzamy pod nosem – „nie zrobi tego”. Jednak autorka zdecydowanie gra nam na uczuciach i dzieją się rzeczy, których nie spodziewalibyśmy się po opisie książki. Charakterystyczną cechą stylu Hoover jest z pewnością niezwykle emotywna składnia, która łapie za serce czytelnika. Widzimy bowiem dokładną gonitwę myśli, a także samą duszę bohaterki. Ponadto opisy autorki są bardzo przyjemne w czytaniu – składa się na nie bardzo wiele emocji, to im poświęca najwięcej uwagi. Dawno nie spotkałam też tak dobrze skonstruowanych bohaterów, którzy pod każdym względem byliby oryginalni i wyjątkowi. Sky to postać nietuzinkowa – zaskakuje swoim światopoglądem, jest odważna i trudna do określenia w kilku słowach. Można się z nią utożsamiać, co mnie dość rzadko się udaje w powieściach młodzieżowych. Nie jest sztuczna – ma swoje wady i zalety, jej realistyczne przedstawienie – głównie w zachowaniu – bardzo mnie urzekło. Podobnie Holder nie jest jedynie papierową, idealną postacią, jakich pełno wśród męskiego przedstawicielstwa w książkach dla nastolatków. Nieco kontrowersyjny, tajemniczy, ale pełen niezwykłych uczuć – zdecydowanie da się go lubić. „Hopeless” – nazwijmy to dokładnie – zmiażdżyła mnie. Ta książka porusza do głębi, zaciska obręcz na sercu i dotyka naprawdę ukrytych strun w człowieku. Chociaż nie płakałam przy tej powieści, to wzruszyła mnie ona niesamowicie mocno. Wprowadza w stan odrętwienia, który trzyma kilka dni. Dawno nie czytałam tak dobrej powieści, która zdecydowanie nie jest jedynie dla młodzieży. Strzał w dziesiątkę, długo nie zapomnę „Hopeless”. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/

Urodzona o północy

Urodzona o północy - C.C. Hunter Na bardzo długo porzuciłam czytanie książek z gatunku paranormal romance, dochodząc do wniosku – nie, nie da się już zrobić nic nowego. Zostały bowiem wypracowane schematy, motywy, które można było znaleźć w każdej pozycji tego typu. Po „Urodzoną o północy” z tego względu miałam nie sięgać, jednak pozytywny odzew czytelników, skusił mnie do zapoznania się z nią. Jak się okazało – szczerze mówiąc – zmarnowałam czas. C.C. Hunter pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Mieszka aktualnie w Teksasie razem z czterema kotami, psem i… mężem – co by dopełnić ten zwierzyniec. Pisze, czyta, spędza czas z rodziną albo oddaje się swojej ostatniej pasji – robieniu zdjęć. Chętnie spotyka się ze swoimi czytelnikami i udziela rad – jak pisać. Szesnastoletnia Kylie ma teraz bardzo trudy moment w swoim życiu – umiera jej ukochana babcia, rodzice się rozwodzą, a także zrywa z nią chłopak. Wydaje jej się też, iż od tego wszystkiego zaczyna wariować – widzi bowiem tajemniczą postać, której nikt inny nie dostrzega. Dziewczyna ma już wszystkiego dość i… postanawia odpocząć w gronie rówieśników. Jak się okaże – ta jedna impreza zmieni całe jej życie. Kylie trafia po niej do obozu dla trudnej młodzieży, której z pewnością nie można określić tylko jako „trudna”. Również tutaj czuje się obco i nie wierzy, że jej miejsce jest wśród tych dziwolągów. Czy coś – lub ktoś – zdoła zmienić jej zdanie? Już sam opis powieści wskazywał na zwykły, bardzo sztampowy paranormal romance, których pełno na rynku. Tym bardziej „Urodzona o północy” ciekawiła mnie, zaskakując naprawdę dobrymi ocenami na wszelkich portalach czytelniczych. Szybko jednak okazało się, że moje oczekiwania muszę skonfrontować z rzeczywistością. Autorka bowiem zawodziła mnie prawie na każdej linii. Styl Hunter nie wyróżniał się niczym specjalnym – z pewnością sprzyjał szybkiemu czytaniu. Był bardzo prosty i przystępny w odbiorze, autorka nie bawiła się w poetyckie ubarwianie języka, przekazując rzeczywistość łatwo i z sensem. Jej opisy nie były rozbudowane. Dialogi z kolei niekiedy były bardzo specyficzne – można było wyczuć, iż brzmią drętwo, nienaturalnie. Autorka siliła się na humor w niektórych i… to zdecydowanie nie wyszło jej na dobre. Sam pomysł jest już nam znany z innych książek – Hunter wyciągnęła bohaterkę z naturalnego środowiska, wrzucając do pokręconej rzeczywistości, obozu dziwolągów. Kylie spotyka tam przeróżne stwory nadnaturalne, o których istnienia nie miała pojęcia – wampiry, wilkołaki, elfy… Zabrakło mi przez to dramatyzmu, czy jakiejkolwiek akcji w „Urodzonej o północy”. Jest to książka, która pokazuje raczej uczuciowe – na każdej linii – zmagania bohaterki. Nawet, gdy pojawia się tajemnica odnośnie obozu, jest ona spychana na drugi plan. Punkt kulminacyjny w rzeczywistości w tej powieści nie istnieje. Pozytywnym elementem fabularnym z pewnością jest historia matki bohaterki, która… jest w gruncie rzeczy logiczna – jako jedna z niewielu rzeczy w tej powieści. Szczerze mówiąc ta kobieta bardziej przypadła mi do gustu, niż pozostali bohaterzy, chociaż były jej śladowe ilości w całej książce. Postacie bowiem są niezwykle sztuczne. Kylie na początku zapowiadała się na bohaterkę twardą, która nie rozpamiętuje tak przeszłości, a przynajmniej nie płacze nad nią co kilka chwil. To wrażenie szybko się rozwiało, była ona nijaka. Nie przyciągała do siebie niczym – irytowała natomiast rozterkami sercowymi. Z plejady bohaterów, które prezentowała nam autorka w gruncie rzeczy każdą już znaliśmy z innych powieści – kto bowiem nie kojarzy jakiejś szurniętej przyjaciółki, jak chociażby Miranda, zakręcona czarownica? Zabrakło mi urozmaicenia tych charakterów. Wydaje się, iż poza jednym pozytywnym elementem – historią matki Kylie – ta książka posiada jedynie jeszcze bardzo porządne wydanie z przyjemną śliską okładką. Osobiście jestem bardzo rozczarowana poziomem „Urodzonej o północy”, a także ilością absurdu w dialogach rodem z naprawdę tanich telenowel, których nie będę przytaczać, by nie psuć komukolwiek zabawy z lektury. Żałuję, że moja przygoda z C.C. Hunter tak się zakończyła – liczyłam na oryginalną fabułę i zawiodłam się na całej linii. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/