Zacierałam ręce z radością, gdy tylko zobaczyłam, iż moją kolejną lekturą jest „Ferdydurke”. To słynne nazwisko – Gombrowicz – przewijało się już niejednokrotnie na lekcjach w mojej szkole, gdyż nasz polonista jest jego prawdziwym fanem. Moją ciekawość wzmogła biografia autora – kontrowersyjna. Wiedząc, iż była to niegdyś historia zakazana, oczekiwałam, że naprawdę mnie zainteresuje. Ba, czułam, że będzie to ekscytująca powieść! Witold Gombrowicz urodził się na początku XX wieku. Pochodził z rodziny szlacheckiej, ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim, jednak porzucił pracę w sądzie dla literatury. Debiutował zbiorem opowiadań „Pamiętnik z okresu dojrzewania”, natomiast cztery lata później wydał „Ferdydurke” – powieść docenioną przez krytyków i czytelników. Bohaterem powieści jest trzydziestoletni mężczyzna Józio, będący początkującym literatem. Niespodziewanie zostaje nawiedzony przez nauczyciela, profesora Pimkę, który twierdząc, że ma on braki w nauczaniu, postanawia cofnąć go do klasy gimnazjalnej. W szkole Józio zostaje poddany procesowi „upupienia”, czyli udziecinnienia. Dostaje się na stancję do rodziny Młodziaków – reprezentujących nowoczesny styl życia. Niejaką drugą część powieści poświęcono pobytowi Józia w Bolimowie – tradycyjnym dworku polskim. W istocie jednak „Ferdydurke” nie jest historią przygód Józia, co niezwykle mnie zaskoczyło. Okazało się bowiem, że tematyka utworu Gombrowicza jest ponad zwykłą fabułą. Powieść traktuje o formowaniu człowieka przez czynniki zewnętrzne oraz o tym, czy jest jakaś droga ucieczki przed takim przymusem. Ciężko jest śledzić bieg wydarzeń, które przez zamierzenia autora, mają być na drugim planie względem interpretacji metaforycznej. Jednak tego typu zabiegi były już znane. „Ferdydurke” jest powieścią awangardową – po spotkaniu z „Procesem” Kafki myślałam, że umiem czytać takie historie. Niestety, właśnie przez wcześniej wspomniane zabiegi Gombrowicza, było to trudne. Autor zrezygnował z jasnej dla czytelnika fabuły, a jego język i zabawa z formą tekstu, komplikowały recepcję dzieła. Wspomniany język Gombrowicza nie należał do łatwych. Gdy nasłuchałam się o wszechobecnych pupach, kupach, łydkach i gębach, zastanawiałam się – „co to za lektura?!”. Już sam dobór słów-kluczy zadziwia. Jednak to nie wszystko! Konstrukcja zdań była bardzo pokrętna – wielokrotnie złożone z powtórzeniami. Dodatkowo niekiedy zaprzeczały same sobie. Jedyną zaletą tego stylu była konsekwencja autora, jednak… było to równocześnie męczące. To jeden z wielkich mankamentów „Ferdydurke” – struktura, przez którą strasznie ciężko się przebić. Sama historia była niezwykle irracjonalna – chociaż lubię pokrętną fabułę, a powieść Gombrowicza zdecydowania taka jest, było ona aż nazbyt absurdalna. Było to zamierzenie autora, widoczne od początku. Niektórzy uważają to za ogromny plus jego twórczości – Gombrowicz sprzeciwiał się konwencjom. Istotna jest walka autora z zasadami, a także same rozważania nad formą. Cała twórczość Gombrowicza – nie tylko „Ferdydurke” – krąży wokół myśli nad wolnością człowieka, jego historie to wielki apel. Według założeń autora człowiek od dziecka wchodzi w najróżniejsze role – jest ściskany i musi się dostosować do określonej formy. „Ferdydurke” jest bardzo rzeczywistym obrazem tego. Przywdziewamy różne „gęby” – maski ucznia, dziecka, wnuka, czy też przyjaciela. To samo tyczy się zasad literackich, które autor łamie z prawdziwą przyjemnością… ku mojej rozpaczy. Nie będę ukrywać, że bolączką przy czytaniu była dla mnie właśnie forma! Męczyłam tę historię naprawdę długo, mając nadzieję, że stanie się lżejsza. Z drugiej strony podziwiam zdolność autora do stworzenia powieści, którą można interpretować wielorako. Paradoksem jest to, iż Gombrowicz krytykował lektury szkolne i… sam stał się jedną z nich. Odłożyłam tę powieść zirytowana, zdecydowanie nie spełniła moich oczekiwań, a miałam ich – niestety – wiele. „Ferdydurke” jest historią, która zaskakuje – zarówno tematyką, jak i stylistyczną manierą. O ile pierwszy aspekt jest całkowitym plusem, nad drugim warto się poważnie zastanowić. Nauczyciel w powieści twierdził: „Jak nie zachwyca, skoro zachwyca”. Otóż nie, mnie nie zachwyciło. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/