Liczyłam na genialną, epicką powieść fantasy. Historię, która zwali mnie z nóg swoim rozmachem, pomysłami, prężną akcją i toporami wikingów. Chciałam opowieści z nordyckimi motywami, bojaźnią przed bóstwami i niezwykłą odwagą bohaterów. Gdy usłyszałam, że wszystko to zostanie okraszone science-fiction, piałam z radości i czekałam na coś naprawdę dobrego. Co otrzymałam w „Yggdrasilu. Strunach czasu”? Radosław Lewandowski to absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. „Yggdrasil” to jego pierwsza powieść na polskim rynku – jak można domyśleć się po treści, autor jest zafascynowany wszelkimi fantastycznymi gatunkami. Jego debiut nie należy w moich oczach do udanych, a czemu – wyjaśnię już niedługo. Ciężko napisać dobrą powieść fantasy – mamy pełno możliwości, wręcz nieograniczone. Łatwo wrzucić do historii zbyt wiele motywów, które osobno prezentują się ciekawie, a łącznie… odstraszają czytelników. Muszę przyznać, że opis książki bardzo mnie zachęcił. Mała społeczność polskich chłopów z X wieku wraz z grupą przejezdnych wikingów zostaje przeniesiona o kilka tysięcy lat wstecz – w czasy paleolitu w środkowej Europie. Wtedy po jej terenach krążyła dzika zwierzyna, a mieszkańcy byli prawdziwymi, dziki łowcami. Matka natura nie była łaskawa dla mieszkańców serwując im przejmujący mróz. Powieść rozpoczyna się jednak w trzydziestym wieku. Autor rzuca nas na głęboką wodę – w prawdziwy świat science-fiction. Zewsząd atakują nas określenia typu: „SI”, „CDS-y”, „suby”. Początkowo kompletnie nie wiedziałam o co chodzi, a prolog był katorgą, którą musiałam przejść – te czterdzieści stron miały swoje wzloty i upadki. Znajdujemy się w laboratorium, w którym naukowcy odkrywają, iż ich eksperyment nie jest bezpieczny. Profesor Noel przedstawia wyniki badań najważniejszym osobom w ówczesnym świecie. Tłumaczy im zawiłości odnośnie tytułowych strun czasu. Mimo początkowego niedowierzanie i szydzenia, profesor nie tracąc twarzy zaprasza słuchaczy i obserwatorów na widowisko, jakim jest obserwacja poczynań wcześniej wymienionej małej społeczności. Kiedy mija motyw science-fiction jest zdecydowanie lepiej! Autor prezentuje nam naprawdę ciekawą historię wikinga – Eryka Eryksona, który to staje na czele małej grupy i mając do dyspozycji niewielki oddział, broni ich suwerenności, a także życia. Jednak sam pomysł na fabułę nie został wykonany w taki sposób, bym zaczęła śpiewać peany na cześć „Yggdrasila”! Owszem, mamy wiele ciekawych motywów! Wiele odwołań do mitologii nordyckiej – które same w sobie były dla mnie interesujące – czy też sytuacji: spotkania ze Starą Rasą, ich charakterystyka, tajemniczy wilk-bestia. Gdy teraz o tym myślę, to wiem, że autor miał ogromne pole do popisu, jednak… brakowało mi w języku powieści – polotu? Dramatyzmu? Nawet, jeśli dochodziło do jakiejś groźniejszej sytuacji, akcja była zerowa. Nie potrafiłam wczuć się w wydarzenia. Działy się one obok mnie. Myślę, iż to efekt niecharakterystycznego pióra autora. Brakowało mi wyraźnie zarysowanej sytuacji, która zdynamizowała akcję. Jedynie ostatni rozdział i epilog uratowały tę powieść, jeśli patrzymy pod tym względem. Jeśli chodzi o sam język „Yggdrasila” to jest on dopasowany jedynie w niektórych momentach. O ile chłopi posługują się typową gwarą staropolską, to o tyle wikingowie… Mówią dokładnie tak jak współcześni ludzie – takie odniosłam wrażenie. Co jakiś czas używali starszych określeń, które faktycznie wydają się charakterystyczne. Poza tym byli bardzo „nowocześni”. Jak już wspomniałam zarówno ostatni rozdział, jak i epilog w niejaki sposób podbiły moje serce. Akcja rozkręciła się – było jej naprawdę dużo i pierwszy raz wydawała mi się niewymuszona oraz naturalna. Bohaterowie nie byli dla mnie warci zapamiętania oprócz Eryka, który jako jedyny odznaczał się czymś szczególnym. Jako najmłodszy syn zawsze musiał walczyć o swoje. Wraz ze swoją kompanią znalazł się w złym miejscu i czasie. Była to ciekawa postać, odznaczająca się niezwykłą odwagą i siłą – jego pomysły obronne też zasługują na poklask. Mimo kilku ciekawych postaci oraz pomysłów autor nie sprostował moim oczekiwaniom. Opornie szło mi czytanie tej książki i bardzo żałuję. Pan Radosław połączył zbyt wiele składników i nie wyszło z tego dość smaczne danie. Jest to pozycja raczej dla wytrwałych, którzy nie boją się ciężkich momentów w powieści oraz pewnego rodzaju „misz-maszu” gatunkowego. Pozdrawiam /ludzka-sokowirowka.blogspot.com/